Nigdy nie darzyłam Francuzów szczególną sympatią, a nasz pobyt w Paryżu sprawił, że lubię ten naród jeszcze mniej. Pewnie trudno w to uwierzyć, ale jeżdżą oni gorzej niż Polacy. Pojęcie kierunkowskazu jest im obce, a przed pasami dla pieszych nie zwykli się zatrzymywać wcale. Ale przy wszystkich wadach tej nacji (chyba każdy wie, co to jest 300 tys. mężczyzn z rękami w górze? ;)) trzeba im przyznać jedno - mają rozmach...
Nasze poznawanie Paryża zaczęliśmy w czwartek od spaceru lewym brzegiem Sekwany. Minęliśmy muzeum d'Orsay i doszliśmy do najbardziej interesującej mnie pozycji na naszej must-see-list - Les Invalides. Ten kompleks budynków wybudowany przez Ludwika XIV zrobił na mnie naprawdę wielkie wrażenie. I choć dwie będące w renowacji ekspozycje były niedostępne dla turystów to i tak spędziliśmy tam mnóstwo czasu podziwiając miedzy innymi grób Napoleona.
Piątek zaczęliśmy od katedry Notre-Dame, ruszając tym razem w stronę prawobrzeżnej części Paryża. Minęliśmy Centrum Pompidou (oglądając je tylko z zewnątrz, gdyż sztuka nowoczesna nie interesuje żadne z nas) i przeszliśmy do Luwru. To światowej sławy muzeum udało nam się zwiedzić w niecałe 5h, choć sal i eksponatów starczyłoby na 3 dni. Największe wrażenie na mnie zrobiła Madonna wśród skał (pierwsza, oryginalna wersja), a na Ogrze zdaje się stela z kodeksem Hammurabiego. Oboje zaś wysnuliśmy teorię spiskową, że obraz Mona Lisy jest niczym innym jak kopią, podczas gdy oryginał leży gdzieś głęboko schowany. Zresztą, kto by się poznał.
Po zmroku dzielnie ruszyliśmy w stronę Łuku Triumfalnego, gdzie akurat odbywały się obchody jakiegoś - nieznanego nam - święta. Pokonując 284 schody wspięliśmy się na samą górę, skąd rozciągał się bajeczny widok na Pola Elizejskie. I właśnie tą najsławniejszą - świątecznie już przystrojoną - ulicą Paryża ruszyliśmy do placu Zgody, gdzie zakończyliśmy piątkowe zwiedzanie.
Sobota rozpoczęła się pięknie, bo w Wersalu. Choć pora roku raczej mało odpowiednia na podziwianie natury, ogrody zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Podobnie komnaty Ludwika XIV. Nieco zniesmaczona jestem pracami Jeffa Koonsa wystawianymi w samym pałacu - sławny, kontrowersyjny, dobrze się sprzedający czy nie - jego prac nie powinno tam być. Król Słońce kazałby go ściąć za tę jego sztukę. Czasami tęsknię za monarchią absolutną.
Dalszy ciąg soboty to obowiązkowy punkt programu - Wieża Eiffla. Licząc na dodatkowe przeżycia, których nie zapomnimy przez lata, zdecydowaliśmy na drugie piętro wejść schodami. Ogre jako magister budownictwa spojrzał na konstrukcję (która w rzeczywistości nie jest dziełem jedynie pana Eiffle'a) i ruszył na górę. Ja zaś stwierdziłam, że jest ona nieco zbyt ażurowa i jakaś taka stara i zapewne niedługo się rozpadnie. Dreptałam po schodach mając nadzieję, że niedługo nie oznacza właśnie teraz, kiedy na niej jestem ;) W końcu wdrapaliśmy się na drugie piętro, a stamtąd kolejką wjechaliśmy na górę. Widok z góry na długo wrył się w moją pamięć.
Niedziela to dzień pożegnań. Po śniadaniu zebraliśmy rzeczy, pożegnaliśmy się z Dorotą, którą gościła nas u siebie przez te cztery dni i ruszyliśmy zobaczyć dwie ostatnie pozycje - bazylikę Sacré-Cœur oraz plac Pigale ze sławnym czerwonym młynem. Pod Moulin Rouge strzeliliśmy sobie tylko odrobinę nieprzyzwoitą fotkę i ruszyliśmy w stronę lotniska i domu.
Zakończę ciekawostką podróżniczą - otóż na bilety komunikacji miejskiej wydaliśmy w Paryżu niewiele mniej niż na bilety lotnicze na trasie WAW-CDG-WAW.
Nasze poznawanie Paryża zaczęliśmy w czwartek od spaceru lewym brzegiem Sekwany. Minęliśmy muzeum d'Orsay i doszliśmy do najbardziej interesującej mnie pozycji na naszej must-see-list - Les Invalides. Ten kompleks budynków wybudowany przez Ludwika XIV zrobił na mnie naprawdę wielkie wrażenie. I choć dwie będące w renowacji ekspozycje były niedostępne dla turystów to i tak spędziliśmy tam mnóstwo czasu podziwiając miedzy innymi grób Napoleona.
Piątek zaczęliśmy od katedry Notre-Dame, ruszając tym razem w stronę prawobrzeżnej części Paryża. Minęliśmy Centrum Pompidou (oglądając je tylko z zewnątrz, gdyż sztuka nowoczesna nie interesuje żadne z nas) i przeszliśmy do Luwru. To światowej sławy muzeum udało nam się zwiedzić w niecałe 5h, choć sal i eksponatów starczyłoby na 3 dni. Największe wrażenie na mnie zrobiła Madonna wśród skał (pierwsza, oryginalna wersja), a na Ogrze zdaje się stela z kodeksem Hammurabiego. Oboje zaś wysnuliśmy teorię spiskową, że obraz Mona Lisy jest niczym innym jak kopią, podczas gdy oryginał leży gdzieś głęboko schowany. Zresztą, kto by się poznał.
Po zmroku dzielnie ruszyliśmy w stronę Łuku Triumfalnego, gdzie akurat odbywały się obchody jakiegoś - nieznanego nam - święta. Pokonując 284 schody wspięliśmy się na samą górę, skąd rozciągał się bajeczny widok na Pola Elizejskie. I właśnie tą najsławniejszą - świątecznie już przystrojoną - ulicą Paryża ruszyliśmy do placu Zgody, gdzie zakończyliśmy piątkowe zwiedzanie.
Sobota rozpoczęła się pięknie, bo w Wersalu. Choć pora roku raczej mało odpowiednia na podziwianie natury, ogrody zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Podobnie komnaty Ludwika XIV. Nieco zniesmaczona jestem pracami Jeffa Koonsa wystawianymi w samym pałacu - sławny, kontrowersyjny, dobrze się sprzedający czy nie - jego prac nie powinno tam być. Król Słońce kazałby go ściąć za tę jego sztukę. Czasami tęsknię za monarchią absolutną.
Dalszy ciąg soboty to obowiązkowy punkt programu - Wieża Eiffla. Licząc na dodatkowe przeżycia, których nie zapomnimy przez lata, zdecydowaliśmy na drugie piętro wejść schodami. Ogre jako magister budownictwa spojrzał na konstrukcję (która w rzeczywistości nie jest dziełem jedynie pana Eiffle'a) i ruszył na górę. Ja zaś stwierdziłam, że jest ona nieco zbyt ażurowa i jakaś taka stara i zapewne niedługo się rozpadnie. Dreptałam po schodach mając nadzieję, że niedługo nie oznacza właśnie teraz, kiedy na niej jestem ;) W końcu wdrapaliśmy się na drugie piętro, a stamtąd kolejką wjechaliśmy na górę. Widok z góry na długo wrył się w moją pamięć.
Niedziela to dzień pożegnań. Po śniadaniu zebraliśmy rzeczy, pożegnaliśmy się z Dorotą, którą gościła nas u siebie przez te cztery dni i ruszyliśmy zobaczyć dwie ostatnie pozycje - bazylikę Sacré-Cœur oraz plac Pigale ze sławnym czerwonym młynem. Pod Moulin Rouge strzeliliśmy sobie tylko odrobinę nieprzyzwoitą fotkę i ruszyliśmy w stronę lotniska i domu.
Zakończę ciekawostką podróżniczą - otóż na bilety komunikacji miejskiej wydaliśmy w Paryżu niewiele mniej niż na bilety lotnicze na trasie WAW-CDG-WAW.
3 komentarze:
ja chcę tę fotkę spod Moulin Rouge zobaczyć :P
Istotnie, ciekawe... a ja zaraz guglam tego Koonsa, bom ciekaw co cie tak zniesmaczyło :)
To czy komuś Koons się podoba, to jak zwykle kwestia gustu. Ja nie rozumiem jego sztuki, ale nie o moje artystyczne upodobania chodzi.
Po prostu zastanawiam się czy naprawdę obecnie aby dotrzeć do widza należy go totalnie zaszokować? Np. dmuchanym kalmarem wiszącym nad kominkiem w sali wojennej Ludwika XIV...
Prześlij komentarz