Strasznie się ociągałam z napisaniem tej notki - a to czasu, a to weny nie miałam, a to mi się nie chciało. A bardzo dużo się wydarzyło od ostatniego wpisu.
Na początku października - tydzień przed ślubem - świadek z bratową zorganizowali mi wieczór panieński. I to nie byle jaki! Impreza miała miejsce w klubie i szkole tańca - Salsa Libre. Niespodzianką była godzinna lekcja tańca. Potem były wróżby, prezenty i tort. Ale najbardziej cieszyłam się z faktu, że były tam ze mną wszystkie moje najkochańsze dziewczyny :) Jeszcze raz stokrotne dzięki! :***
Cały następny tydzień spędziłam biegając tu i tam i dopinając wszelkie sprawy ślubne. I powiem Wam, że wyszło świetnie! Znaczy było kilka wpadek - ale może lepiej o nich nie wspominać - na zdjęciach ich nie ma, więc z czasem człowiek o nich zapomni. Generalnie byłam nastawiona dość pesymistycznie. Jak to mój mąż zwykł mówić - mam problem z delegowaniem obowiązków i faktycznie wychodzę z założenia, że jeśli coś ma być zrobione dobrze, to muszę to zrobić sama. Ponieważ doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że w dniu ślubu emocje nie pozwolą mi wszystkiego ogarniać (zresztą pannie młodej to chyba nawet nie wypada) założyłam, że na pewno coś się sypnie. No ale trudno - po co denerwować się czymś na co się nie ma wpływu?
Jakże cudownie się rozczarowałam! Przede wszystkim okazało się, że wszystkie osoby tak bardzo odradzające nam dwa śluby jednego dnia nie miały racji. To był doskonały pomysł! Na ślubie cywilnym byłam bardzo zdenerwowana - z trudem wymówiłam słowa przysięgi, no i oczywiście się popłakałam. Ale za to na ślubie kościelnym byłam już bez tremy. I wyszło naprawdę pięknie. Było wyjątkowo. Tata odprowadził mnie do ołtwarza, przyjaciel przeczytał czytanie, bratowa zaśpiewała psalm. Kazanie ks. Tomasza było stosowne, ładne i nie za długie. W pewnym momencie przemieniło się nawet w rozmowę z nami. Ah! I kościół pięknie wyglądał. A później był ryż, płatki róż, pieniążki, życzenia i kwiaty. To takie dziwne, ale bardzo przyjemne uczucie, kiedy ludzie, których nie znasz składają Ci życzenia i życzą najlepszego. Zabrakło mi jednak kilku osób. Osób które uważałam za bliskie, które na pewno będą na naszym ślubie. W końcu ślub ma się raz w życiu. Ogólnie kiedy o tym myślę, to dochodzę do wniosku, że zawarcie związku małżeńskiego to takie przedsięwzięcie, które dość mocno koryguje listę przyjaciół i bliskich znajomych. Ale mniejsza z tym. Nie warto pisać o tych, co rozczarowali. Lepiej pisać o tych, którzy spisali się na medal i udowodnili, że można na nich liczyć. A niektórzy zrobili to naprawdę w mistrzowski sposób :)
Po ślubie pojechaliśmy na wesele. Przywitano nas tradycyjnie chlebem i solą. Godnym zapamiętania jest fakt, że to ja trafiłam wódkę. I bardzo dobrze, bo dzięki temu wyluzowana weszłam na parkiet do pierwszego tańca. Zatańczyliśmy tango do utworu Carlosa Gardela "Por Una Cabeza". A potem zaczęły się tańce, hulanki i swawole. Nasz DJ spisał się rewelacyjnie! Zabawa co jakiś czas przerywana była na różne wstawki. A to przemówienie świadka (dzięki braciak!), a to podziękowania dla rodziców, aż w końcu tort i oczepiny o północy. Tort przygotowała dla nas
Liwia - jeszcze raz bardzo dziękujemy! Welon złapała nasza świadkowa, szwagierka i siostra w jednym - Karolina (czekamy kiedy impreza!) a muszkę Tomek :)
Zabawę skończyliśmy o 5 rano. Było absolutnie cudownie. I jednego jestem pewna:
To był najpiękniejszy dzień mojego życia.