środa, 31 grudnia 2008

Tegoroczny bilans zysków i strat.

Koniec roku jest dla mnie (jak zapewne dla większości z nas) czasem podsumowań. Zwykle właśnie w ostatnim tygodniu grudnia robię sobie rachunek sumienia. Rozliczam się z dobrych i złych posunięć. Liczę zyski i straty.

Cóż mi przyniósł rok 2008?
Dużo radości.
Mnóstwo miłości.
Kilku przyjaciół.
Wiele nowych doświadczeń.
Masę ciężkiej pracy.
Trochę łez.
I cały wór cudownych wspomnień :)

Nie mam żadnych postanowień na Nowy 2009 Rok. Tylko życzenia. Trzy. Nie mogę ich zdradzić, bo się nie spełnią ;) Co do jednego z nich to właściwie jestem pewna, że się spełni, ale jak na złość bardziej zależy mi na dwóch pozostałych. No, ale co ma być to będzie.
A teraz życzenia. Nie ja je wymyśliłam. Dostałam je od kogoś, kogo bardzo lubię, cenię i szanuję. Bardzo mi się spodobały, więc przekazuję je Wam.

Niech się marzenia spełniają...
Niech nigdy nie zabraknie marzeń, które by się mogły spełnić...
Niech te, które się spełnią nas uszczęśliwią, a te które nie mogą się spełnić niech niech nie zaprzątają długo naszych myśli.
Wszystkiego co najlepsze w Nowym Roku.

wtorek, 23 grudnia 2008

Wesołych Świąt!

Kochani,

życzę Wam nadziei,
własnego skrawka nieba,
zadumy nad płomieniem świecy,
filiżanki dobrej, pachnącej kawy,
piękna poezji i muzyki,
pogodnych świąt zimowych,
odpoczynku, zwolnienia oddechu,
nabrania dystansu do tego, co wokół,
chwil roziskrzonych kolędą,
uśmiechu i ciepłych wspomnień.


poniedziałek, 8 grudnia 2008

Hello Tomorrow!

Nie sądziłam, że to się kiedykolwiek stanie, ale jednak się stało. Zostałam konsultantką AVONu.
A wszystko z miłości do kosmetyków :) Teraz przynajmniej mam pretekst by siedzieć nad nimi godzinami. Już zdążyłam się uzależnić od kremu do rąk z linii Skin So Soft.
Przyznaję, iż swego czasu nie miałam najlepszej opinii na temat produktów tej firmy. Zresztą prawda jest taka, że niektóre ich kosmetyki są lepsze, a inne gorsze, a konsultantka jest właśnie po to by doradzić lub odradzić. Ale generalnie relacja cena-jakość jest bardzo korzystna. Czego absolutnie nie można powiedzieć o moich ostatnich markowych kosmetycznych zakupach :/
Tak czy siak stwierdziłam, że skoro Christian Lacroix nawiązał współpracę z AVONem, to i ja mogę ;) I wszystko wskazuje na to, że będzie ona, jeśli nie szczególnie owocna, to z całą pewnością bardzo przyjemna.

poniedziałek, 1 grudnia 2008

Vive la France!

Nigdy nie darzyłam Francuzów szczególną sympatią, a nasz pobyt w Paryżu sprawił, że lubię ten naród jeszcze mniej. Pewnie trudno w to uwierzyć, ale jeżdżą oni gorzej niż Polacy. Pojęcie kierunkowskazu jest im obce, a przed pasami dla pieszych nie zwykli się zatrzymywać wcale. Ale przy wszystkich wadach tej nacji (chyba każdy wie, co to jest 300 tys. mężczyzn z rękami w górze? ;)) trzeba im przyznać jedno - mają rozmach...
Nasze poznawanie Paryża zaczęliśmy w czwartek od spaceru lewym brzegiem Sekwany. Minęliśmy muzeum d'Orsay i doszliśmy do najbardziej interesującej mnie pozycji na naszej must-see-list - Les Invalides. Ten kompleks budynków wybudowany przez Ludwika XIV zrobił na mnie naprawdę wielkie wrażenie. I choć dwie będące w renowacji ekspozycje były niedostępne dla turystów to i tak spędziliśmy tam mnóstwo czasu podziwiając miedzy innymi grób Napoleona.
Piątek zaczęliśmy od katedry Notre-Dame, ruszając tym razem w stronę prawobrzeżnej części Paryża. Minęliśmy Centrum Pompidou (oglądając je tylko z zewnątrz, gdyż sztuka nowoczesna nie interesuje żadne z nas) i przeszliśmy do Luwru. To światowej sławy muzeum udało nam się zwiedzić w niecałe 5h, choć sal i eksponatów starczyłoby na 3 dni. Największe wrażenie na mnie zrobiła Madonna wśród skał (pierwsza, oryginalna wersja), a na Ogrze zdaje się stela z kodeksem Hammurabiego. Oboje zaś wysnuliśmy teorię spiskową, że obraz Mona Lisy jest niczym innym jak kopią, podczas gdy oryginał leży gdzieś głęboko schowany. Zresztą, kto by się poznał.
Po zmroku dzielnie ruszyliśmy w stronę Łuku Triumfalnego, gdzie akurat odbywały się obchody jakiegoś - nieznanego nam - święta. Pokonując 284 schody wspięliśmy się na samą górę, skąd rozciągał się bajeczny widok na Pola Elizejskie. I właśnie tą najsławniejszą - świątecznie już przystrojoną - ulicą Paryża ruszyliśmy do placu Zgody, gdzie zakończyliśmy piątkowe zwiedzanie.
Sobota rozpoczęła się pięknie, bo w Wersalu. Choć pora roku raczej mało odpowiednia na podziwianie natury, ogrody zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Podobnie komnaty Ludwika XIV. Nieco zniesmaczona jestem pracami Jeffa Koonsa wystawianymi w samym pałacu - sławny, kontrowersyjny, dobrze się sprzedający czy nie - jego prac nie powinno tam być. Król Słońce kazałby go ściąć za tę jego sztukę. Czasami tęsknię za monarchią absolutną.
Dalszy ciąg soboty to obowiązkowy punkt programu - Wieża Eiffla. Licząc na dodatkowe przeżycia, których nie zapomnimy przez lata, zdecydowaliśmy na drugie piętro wejść schodami. Ogre jako magister budownictwa spojrzał na konstrukcję (która w rzeczywistości nie jest dziełem jedynie pana Eiffle'a) i ruszył na górę. Ja zaś stwierdziłam, że jest ona nieco zbyt ażurowa i jakaś taka stara i zapewne niedługo się rozpadnie. Dreptałam po schodach mając nadzieję, że niedługo nie oznacza właśnie teraz, kiedy na niej jestem ;) W końcu wdrapaliśmy się na drugie piętro, a stamtąd kolejką wjechaliśmy na górę. Widok z góry na długo wrył się w moją pamięć.
Niedziela to dzień pożegnań. Po śniadaniu zebraliśmy rzeczy, pożegnaliśmy się z Dorotą, którą gościła nas u siebie przez te cztery dni i ruszyliśmy zobaczyć dwie ostatnie pozycje - bazylikę Sacré-Cœur oraz plac Pigale ze sławnym czerwonym młynem. Pod Moulin Rouge strzeliliśmy sobie tylko odrobinę nieprzyzwoitą fotkę i ruszyliśmy w stronę lotniska i domu.
Zakończę ciekawostką podróżniczą - otóż na bilety komunikacji miejskiej wydaliśmy w Paryżu niewiele mniej niż na bilety lotnicze na trasie WAW-CDG-WAW.

poniedziałek, 24 listopada 2008

Krok do przodu.

Zdaje się, że świat ślubny całkiem już stanął na głowie. Okazuje się bowiem, że obecnie śluby planuje się z dwuletnim wyprzedzeniem. Czyli na starcie byliśmy z Ogrzakiem jakby rok w plecy. Udało się nam jednak znaleźć miejsce na wesele i paradoksalnie nie termin był głównym problemem. Sprawdziliśmy jakieś 20-25 lokali i tylko w jednym miejscu pani była już całkowicie wyprzedana na rok 2009. Problemem była liczba gości, bo jak się dowiedzieliśmy, wesele na mniej niż 100 osób to impreza wręcz kameralna, a takich nie opłaca się przecież organizować.
Koniec końców znaleźliśmy naprawdę ładne miejsce, z którego oboje jesteśmy bardzo zadowoleni. Zarezerwowaliśmy termin i teraz możemy spokojnie zająć się przygotowaniami do Bożego Narodzenia :)

poniedziałek, 17 listopada 2008

Falkon 2008.

Już od paru ładnych lat różni znajomi gorąco polecali mi i zapraszali na Falkon. W tym roku postanowiłam, że nie dam się dłużej prosić, w wyniku czego w piątek spakowaliśmy plecaki i ruszyliśmy do Lublina.
Ku naszemu zdziwieniu, spotkaliśmy tam zaledwie garstkę znajomych, za to lubelski fandom okazał się być dość liczny.
Konkursy omijaliśmy szerokim łukiem. Sesje RPG też sobie darowaliśmy - osobiście nie cierpię jednostrzałówek, choć oczywiście są MG*, u których skusiłabym się zagrać.
*Dla ich własnego dobra ich dane osobowe pozostaną w ukryciu ;)
Tak więc pozostały nam klasycznie prelekcje. Było ich dużo i jak zwykle na różnym poziomie, ale generalnie jestem zadowolona, bo nawet jeśli nie zgadzałam się z wykładaną teorią, to wychodziłam z sali z poczuciem posiadania nowej wiedzy. I tak np. dowiedziałam się czym jest GNS i poznałam kilka nowych systemów (które swoją drogą naprawdę mnie zaintrygowały).
Przy okazji zdaje się, że popełniłam mały błąd taktyczny - otóż przyznałam się do mistrzowania m.in. Świata Mroku. I tak od słowa do słowa w drodze powrotnej byłam już zasypywana pytaniami w stylu - Camarilla czy Sabat? Człowieczeństwo czy Ścieżki? I zastanawiam się, co teraz z tym począć. Tak naprawdę nie do końca mam pomysł na prowadzenie, ale z drugiej strony entuzjazm chłopaków jest po prostu zaraźliwy. No i moje Ogrze Kochanie też chciałoby pograć. Komu jak komu, ale jemu przecież nie odmówię :*
Czyli wszystko wskazuje na to, że sama się skazałam. Czas pokaże na co :)

niedziela, 9 listopada 2008

Mała rzecz, a cieszy.

Niektórzy znajomi mówią, że jestem drobiazgowa. Ja na to, że przecież diabeł tkwi w szczegółach. I być może czasami faktycznie czepiam się detali, ale potrafię też za to docenić różne drobnostki. Tak jak na przykład kwiatek podarowany bez okazji :)
Podczas naszego pierwszego spotkania - wiele lat temu - Ogre podarował mi czerwoną różę. Później, podczas kolejnych wizyt, obdarowywał mnie zawsze tym kwiatkiem. Zawsze różą zawsze czerwoną. Wtedy jakoś nie dostrzegałam - jakże teraz oczywistej - wymowy tego gestu. A dziś, kiedy tak wiele się zmieniło i możemy wprost wyrażać swoje uczucia - a nie poprzez symbolikę kwiatową - zmieniły się i kwiaty.
I tak w zeszłym tygodniu salon zdobił czerwony goździk. A w tym panuje królowa kwiatów - biała lilia, która nie tylko olśniewa urodą, ale i uwodzi swym zapachem.
To tylko kwiatki. I aż kwiatki. To może nie dowód miłości, ale dowód na to, że On o mnie pamięta i zależy mu, by sprawiać mi radość każdego dnia, a nie tylko od święta. I jest jedynym facetem, którego znam, który tak pięknie postępuje wobec swojej damy :)

wtorek, 4 listopada 2008

Pełna integracja.

Ostatnie tygodnie przyniosły nam wiele nowych znajomości. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że kilka spotkań to za mało, by się z kimś zaprzyjaźnić. Ale w zupełności wystarczy by się polubić :)
W związku z tym bardziej niż zwykle odczuwamy, że doba jest za krótka, a tydzień ma za mało dni. Staramy się rozsądnie dzielić czas pomiędzy siebie, rodzinę, przyjaciół, znajomych i oczywiście przygotowania ślubne. Raz wychodzi lepiej, raz gorzej, ale tak czy siak miło jest spojrzeć w niemalże całkowicie zapełniony grafik. Pod tym względem październik pobił wszelkie rekordy, a wszystko wskazuje na to, że listopad nie zamierza być od niego gorszy. Niedobrze jest tylko wtedy, gdy dwie imprezy nakładają się na siebie jednego dnia i trzeba wybierać. Nie lubię wybierać. Lubię mieć wszystko. Zresztą, kto nie lubi? ;)

poniedziałek, 27 października 2008

Nach Breslau!

Miniony weekend był pełen wrażeń. Bardzo zresztą pozytywnych :)
Wybraliśmy się do Wrocławia. Głównym celem wyprawy było poznanie naszych rodziców i z przyjemnością stwierdzam, że misja ta zakończyła się powodzeniem. Zwłaszcza mamy - zgodnie z przewidywaniami zresztą - przypadły sobie do gustu.
Gwoździem programu były oczywiście rozmowy o naszym ślubie, ale nie zabrakło też innych atrakcji. Pogoda dopisała i mieliśmy okazję pospacerować po wrocławskim rynku i Ostrowie Tumskim rozkoszując się ciepłem jesiennego słońca. Nie zdążyliśmy zobaczyć jedynie ogrodu japońskiego, który kiedyś tak mnie urzekł. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Wrócimy wiosną! Był za to wystawny obiad. I lody :)
I wszystko się udało :)
Czy mogło się nie udać? Pewnie mogło. Bo przecież dla wszystkich to była nowa i dość stresująca - trzeba przyznać - sytuacja. Ogre dobrze się czuje w mojej rodzinie, ja w Jego i bardzo nam zależało na dobrych relacjach i zrozumieniu między rodzicami.
Teraz nie mogę się już doczekać Bożego Narodzenia, kiedy to znowu będę miała swoją starą i nową rodzinę przy sobie :)

wtorek, 7 października 2008

Ziemia Obiecana.

Myli się ten, kto twierdzi, że nie warto być dobrym dla ludzi. Zdarza się, że to dobro do nas wraca.
Wszystko zaczęło się w środę, kiedy będąc na zakupach, odebrałam telefon z koordynacji (taki dział w mojej pracy). Mocno strapionym głosem pani Kasia zapytała czy nie poleciałabym z dnia wolnego do Londynu. Jakież było jej zdziwienie, kiedy z miejsca powiedziałam, że polecę. Dopiero kiedy odłożyłam słuchawkę, pomyślałam, że to była moja szansa na wynegocjowanie jakiegoś dobrego lotu na zaczynającą się od soboty rezerwę i że tej szansy nie wykorzystałam. Nie nadaję się na negocjatora ;) Dopiero w piątek popołudniu okazało się, że moje dobre serce nie zostało zapomniane. Dostałam lot do Izraela. Ale nie taki zwykły, tylko taki z jednodniowym pobytem w Tel Awiwie. Bardzo się ucieszyłam. Zwłaszcza kiedy dowiedziałam się, że hotel położony jest nad morzem. A jeszcze bardziej kiedy sprawdziłam tamtejszą prognozę pogody - bezchmurne niebo, 34st. Celsjusza.
Znaczy się dostałam w prezencie od firmy dzień wakacji. I to nie byle gdzie - nad Morzem Śródziemnym. Jak ja uwielbiam te klimaty! Tak bardzo, że czasem zapominam, że ze słońcem nie należy przesadzać. Na plaży spędziłam zaledwie 3 godziny, ale to wystarczyło bym spiekła się tu i ówdzie. Potem wybrałam się na bazar, a następnie na stare miasto, które swoją drogą zupełnie nie przypomina starego miasta, jakiego spodziewałby się przeciętny Europejczyk.
Jeden dzień to mało, ale wystarczył, by zrobić odpowiednie wrażenie. Za jakiś czas chciałabym wrócić do Izraela. Na trochę dłużej. Przynajmniej na tyle, by dotrzeć do Jerozolimy i Morza Martwego. Może w ramach podróży poślubnej? Czy się uda, czas pokaże.

piątek, 3 października 2008

Zu.

Po dwóch latach zmowy milczenia (której to przyczyny właściwie nie udało nam się do końca ustalić) postanowiłam odezwać się do swojego wieloletniego przyjaciela. W gwoli ścisłości przyjaciel jest płci (bardzo) pięknej, tyle, że wyraz "przyjaciółka" ma dla mnie - jakoś tak, sam z siebie - nieco pejoratywny wydźwięk. Smutne, zupełnie jakby kobiety nie potrafiły się przyjaźnić. A przecież to nieprawda.
Na spotkanie szłam przekonana, że tak jak kiedyś to już nie będzie, ale nadal może być dobrze. Jakie więc było moje zdziwienie kiedy okazało się, że rozmawia się nam jak dawniej. Zupełnie jakbyśmy rozstały się wczoraj, tyle, że w międzyczasie zdarzyło się mnóstwo rzeczy do opowiadania.
Przy dzbanku (właściwie dwóch dzbankach) pysznej owocowej herbaty spędziłyśmy ponad trzy godziny wyjaśniając sobie różne sprawy i opowiadając, co się u nas działo.
Przez dwa lata starałam się nie dopuszczać do siebie tej myśli, ale teraz widzę, że naprawdę brakowało mi Zu. Cieszę się, że wróciła do mojego życia.

niedziela, 28 września 2008

Claddagh ring.

Już kilka razy siadałam do napisania tej notki i rezygnowałam. Za każdym razem wydawało mi się, że nie potrafię uchwycić tego, co czuję; wyrazić tego, co myślę. Ale widać tak musi być.
Ogre poprosił mnie o rękę.
Właściwie (nomen omen) oświadczył, iż pragnie bym została jego żoną. Cóż mogłam odpowiedzieć, skoro ja również tego pragnę? Powiedziałam TAK :) Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym się przy tym nie rozpłakała. Aby nie było wątpliwości, dodam, że ze wzruszenia.
Pierścionek zaręczynowy jest przepiękny i absolutnie wyjątkowy. Im dłużej na niego patrzę, tym bardziej mi się podoba :) Próba opisania go jest raczej bezcelowa, żadne słowa nie wyrażą jego urody. Ale zdradzę, że jest to jedyny pierścionek, jaki wypada podarować irlandzkiej tancerce ;) Swoją drogą, gdybym go nie znalazła rano na swoim palcu, mogłabym pomyśleć, że to był tylko piękny sen.
Dokładnej daty ślubu jeszcze nie uzgodniliśmy. Ustaliliśmy jednak, że pobierzemy się pod koniec przyszłego roku - najprawdopodobniej w październiku. Bardzo liczymy na piękną polską jesień.

poniedziałek, 22 września 2008

Razem.

Po 10. miesiącach męczarni w postaci tęsknoty i kombinowania, jakby się tu spotkać, Ogre przeprowadził się do Warszawy. Wreszcie mieszkamy razem. Mamy siebie na co dzień i - co tu dużo pisać - jest świetnie. Zaskoczyła mnie ta łatwość, z jaką dopasowaliśmy się do siebie. Spodziewałam się, że przynajmniej początkowo będą tarcia i zgrzyty. Mniejsze, większe, na różnych płaszczyznach. Ale jak do tej pory nic takiego się nie wydarzyło.
Nareszcie mam poczucie, że wszystko jest na swoim miejscu :)

środa, 17 września 2008

U-bot 2008.

To był wyjazd na wariackich papierach, ale - po stokroć! - warto było.
Jadąc do Łodzi nie znaliśmy programu konwentu, jechaliśmy głównie po to by spotkać się ze znajomymi. Nie zawiedliśmy się ani na jednym ani na drugim. Flambergowa lista obecności była naprawdę długa. Jeśli zaś chodzi o program to różne pozycje prezentowały się... różnie :) Do łez uśmialiśmy się na konkursie aktorskim. Konkurs Disney'owski też nam się podobał (choć zajęliśmy ostatnie miejsce;)). Kilka prelekcji było naprawdę niezłych. A te kiepskie tylko zmotywowały nas, by na którymś następnym konwencie* samemu coś pokazać - oczywiście coś lepszego :) Niestety z powodu kompletnego braku przygotowania nie braliśmy udziału w żadnym LARPie. Ale może to i lepiej? Jeszcze trafilibyśmy na jakiś "podręcznik plażowicza". Podobno i takie się zdarzały ;) Mieliśmy za to okazję się pointegrować i pograć na Wii. Zdecydowanie będę kiedyś miała taką zabawkę w domu.
Tymczasem wróciliśmy i już ostrzymy zęby na Falkon :)

*nasze życie konwentowe jest zaplanowane na dwa lata w przód. Zarezerwowaliśmy już sobie czas na Polcon 2009 (Łódź) i Eurocon 2010 (Cieszyn)

wtorek, 2 września 2008

Tatuaż.

Kilka lat temu, niecały miesiąc po 18. urodzinach, postanowiłam przyozdobić swoje ciało rysunkiem. Jak postanowiłam, tak zrobiłam - na mojej prawej łopatce pojawił się kolorowy piekielny konik.
Czy ten rysunek naprawdę mi się podobał?
Czy po prostu tak bardzo chciałam mieć tatuaż natychmiast, że nie poszukałam lepszego wzoru?
Czy dałam sobie wmówić, że to będzie świetnie wyglądać?
Czy też z upływem lat ten obrazek zaczął kojarzyć mi się źle?
Z perspektywy czasu trudno ocenić, jak było naprawdę. Grunt, że kilka miesięcy temu zdecydowałam się przyznać. Przyznać, że popełniłam błąd. A jak wiadomo za błędy - nawet (a może zwłaszcza?) te popełnione w młodości - trzeba płacić. Dosłownie i w przenośni.
Wczoraj byłam na pierwszym zabiegu. Przede mną jeszcze trzy albo cztery. Całkowite usunięcie tatuażu będzie kosztowało 3 razy drożej niż zrobienie go. Ale nie to jest najgorsze. Najgorszy jest zapach towarzyszący zabiegowi - mianowicie zapach palonej skóry. Mojej skóry. Nawet ból jest do wytrzymania, ale ten zapach przyprawia mnie o mdłości.
Pisałam już, że za błędy trzeba płacić?
Zastanawiałam się nad wstawieniem tu zdjęcia, ale z jednej strony to chyba byłoby zbyt drastyczne, a z drugiej jeszcze nie ma efektu godnego pokazania. W każdym bądź razie do przyszłych wakacji konik powinien zniknąć całkowicie. I przyznaję, że bardzo mnie to cieszy :)

poniedziałek, 1 września 2008

Przeprowadzka.

Jeśli chodzi o przeprowadzki, to mam już w tej materii pewne doświadczenie. Trochę ponad miesiąc temu przeprowadziłam się do swojego nowego mieszkania. Teraz przeprowadzam bloga.
Wstałam dziś z łóżka z jedną myślą: teraz albo nigdy! Czas na zmiany.
Przeprowadzka to dobry początek - taki z przytupem. Ale dopiero początek ;)
ślub, wesele