czwartek, 24 grudnia 2009

Życzenia :)

Kochani,
w te najpiękniejsze (moim zdaniem) Święta, a także z okazji nadchodzącego Nowego 2010 Roku pragnę złożyć Wam najserdeczniejsze życzenia:
- przede wszystkim dużo DUŻO zdrowia!
- miłości, takiej przez duże M, miłości Waszego życia, która będzie sprawiać, że co dzień będziecie zakochiwać się na nowo, ale też miłości ze strony rodziny i bliskich Wam osób - niech otacza Was nieustannie i daje siłę do spełniania marzeń,
- przyjaźni i przyjaciół - najprawdziwszych, takich, dzięki którym nigdy nie będziecie się czuć samotni, opuszczeni i zapomniani,
- wytrwałości w dążeniu do celu, obyście nigdy nie zatrzymali się w pół drogi, byście zawsze umieli się podnieść po upadku i ruszyć dalej do przodu,
- drobnych przyjemności, które sprawiają, że życie wydaje się odrobinkę mniej ciężkie.
WESOŁYCH ŚWIĄT I SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU!!!

poniedziałek, 7 grudnia 2009

Herbaciano-rysunkowy ogrzakowy zawrót głowy.

Ehh... uwielbiam ten intensywny tryb życia, kiedy ciągle coś się dzieje. To szanty, to sesja, to spacer Krakowskim Przedmieściem pod Zamek. A dzisiaj joga. A jutro dużo pracy, a pojutrze spotkanie fotografów i obiad u cioteczki. I znowu praca i Katowice.
No po prostu żyć, nie umierać!
Ale właściwie to nie o tym miałam pisać. Notka miała być jednej nowej i jednej starej, odgrzanej pasji. Czyli o rysowaniu i herbacie.
Tak - zaczęliśmy rysować. Ogrzak chciał się nauczyć tego od zawsze, a ja zostałam zachęcona wsparciem w postaci podręczników dla tych mniej utalentowanych. No i sobie rysujemy. Na razie wychodzi... różnie. Mąż stara się realistycznie. Ja sobie odpuściłam realizm. Moje postaci są stricte mangowe. Mam sporo problemów z proporcjami ciała. Twarze wychodzą mi całkiem niezłe, tylko nad włosami zawsze muszę dłużej posiedzieć. Generalnie marzy mi się rysować kiedyś tak jak VyrL. A wszystko po to by móc robić rysunki z sesji :)
Z herbatą trochę jak z tym rysowaniem. Ogrzak od zawsze uwielbiał herbatę. W domu mamy ich 1500 gatunków i odmian. Nawet ostatnio na Mikołaja kupiłam mu bardzo eleganckiego tea sticka z Duki. Rewelacja :) Ale wracając do tematu - ostatnio całkiem przypadkiem trafiliśmy na rozkwitające herbaty. No po prostu coś niesamowitego! Co prawda nie umiem powiedzieć jaka to była herbata, ale była pyszna. Zielona. Mi pachniała nagietkiem, Ogrzakowi rumiankiem. A jak wyglądała? No to popatrzcie sami.

wtorek, 1 grudnia 2009

Świąteczny szał zakupów.

Mam szczęście należeć do tej niewielkiej grupy ludzi, którzy nie mają problemów z wyborem prezentów. Właściwie to ja uwielbiam wybierać prezenty. Patrzę na rzecz i od razu wiem, komu bym ją podarowała. Mój problem jest więc zupełnie inny niż większości ludzi - ja mam aż za dużo pomysłów na świąteczne upominki. Chciałabym kupić wszystko, co mi się podoba i zasypać tym tych, których kocham, a niestety fundusze na to nie pozwalają.
Zwykle prezenty gwiazdkowe zaczynam kompletować już we wrześniu. I to naprawdę działa! Na chwilę obecną dla każdego już coś mam. Także zamiast biegać po sklepach z wywieszonym językiem mogę pójść na Krakowskie Przedmieście pooddychać świąteczną atmosferą :)

czwartek, 29 października 2009

Podróż poślubna.

By odpocząć po ślubie polecieliśmy do Izraela. I muszę przyznać, że był to strzał w dziesiątkę. Z jednej strony słońce, plaża, morze i temperatura około 30 stopni Celsjusza, z drugiej wspaniałe zabytki - pamiątki po wyprawach krzyżowych, a z trzeciej miejsca święte jak Bazylika Grobu Świętego. W końcu czy może być lepsze miejsce by prosić o błogosławieństwo na nowej drodze życia?
Ten tydzień wystarczył nam by się zrelaksować. Nie zabrakło niczego, co w podróży poślubnej być powinno. Z Ziemi Świętej wróciliśmy opaleni, uśmiechnięci, z podarkami, mnóstwem zdjęć i wieloma dobrymi wspomnieniami :)

poniedziałek, 19 października 2009

Na nowej drodze życia.

Strasznie się ociągałam z napisaniem tej notki - a to czasu, a to weny nie miałam, a to mi się nie chciało. A bardzo dużo się wydarzyło od ostatniego wpisu.
Na początku października - tydzień przed ślubem - świadek z bratową zorganizowali mi wieczór panieński. I to nie byle jaki! Impreza miała miejsce w klubie i szkole tańca - Salsa Libre. Niespodzianką była godzinna lekcja tańca. Potem były wróżby, prezenty i tort. Ale najbardziej cieszyłam się z faktu, że były tam ze mną wszystkie moje najkochańsze dziewczyny :) Jeszcze raz stokrotne dzięki! :***
Cały następny tydzień spędziłam biegając tu i tam i dopinając wszelkie sprawy ślubne. I powiem Wam, że wyszło świetnie! Znaczy było kilka wpadek - ale może lepiej o nich nie wspominać - na zdjęciach ich nie ma, więc z czasem człowiek o nich zapomni. Generalnie byłam nastawiona dość pesymistycznie. Jak to mój mąż zwykł mówić - mam problem z delegowaniem obowiązków i faktycznie wychodzę z założenia, że jeśli coś ma być zrobione dobrze, to muszę to zrobić sama. Ponieważ doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że w dniu ślubu emocje nie pozwolą mi wszystkiego ogarniać (zresztą pannie młodej to chyba nawet nie wypada) założyłam, że na pewno coś się sypnie. No ale trudno - po co denerwować się czymś na co się nie ma wpływu?
Jakże cudownie się rozczarowałam! Przede wszystkim okazało się, że wszystkie osoby tak bardzo odradzające nam dwa śluby jednego dnia nie miały racji. To był doskonały pomysł! Na ślubie cywilnym byłam bardzo zdenerwowana - z trudem wymówiłam słowa przysięgi, no i oczywiście się popłakałam. Ale za to na ślubie kościelnym byłam już bez tremy. I wyszło naprawdę pięknie. Było wyjątkowo. Tata odprowadził mnie do ołtwarza, przyjaciel przeczytał czytanie, bratowa zaśpiewała psalm. Kazanie ks. Tomasza było stosowne, ładne i nie za długie. W pewnym momencie przemieniło się nawet w rozmowę z nami. Ah! I kościół pięknie wyglądał. A później był ryż, płatki róż, pieniążki, życzenia i kwiaty. To takie dziwne, ale bardzo przyjemne uczucie, kiedy ludzie, których nie znasz składają Ci życzenia i życzą najlepszego. Zabrakło mi jednak kilku osób. Osób które uważałam za bliskie, które na pewno będą na naszym ślubie. W końcu ślub ma się raz w życiu. Ogólnie kiedy o tym myślę, to dochodzę do wniosku, że zawarcie związku małżeńskiego to takie przedsięwzięcie, które dość mocno koryguje listę przyjaciół i bliskich znajomych. Ale mniejsza z tym. Nie warto pisać o tych, co rozczarowali. Lepiej pisać o tych, którzy spisali się na medal i udowodnili, że można na nich liczyć. A niektórzy zrobili to naprawdę w mistrzowski sposób :)
Po ślubie pojechaliśmy na wesele. Przywitano nas tradycyjnie chlebem i solą. Godnym zapamiętania jest fakt, że to ja trafiłam wódkę. I bardzo dobrze, bo dzięki temu wyluzowana weszłam na parkiet do pierwszego tańca. Zatańczyliśmy tango do utworu Carlosa Gardela "Por Una Cabeza". A potem zaczęły się tańce, hulanki i swawole. Nasz DJ spisał się rewelacyjnie! Zabawa co jakiś czas przerywana była na różne wstawki. A to przemówienie świadka (dzięki braciak!), a to podziękowania dla rodziców, aż w końcu tort i oczepiny o północy. Tort przygotowała dla nas Liwia - jeszcze raz bardzo dziękujemy! Welon złapała nasza świadkowa, szwagierka i siostra w jednym - Karolina (czekamy kiedy impreza!) a muszkę Tomek :)
Zabawę skończyliśmy o 5 rano. Było absolutnie cudownie. I jednego jestem pewna:
To był najpiękniejszy dzień mojego życia.

środa, 16 września 2009

Nikon D3000

Dokładnie rok temu Ogrzak poprosił mnie o rękę. Wczoraj siedziałam zastanawiając się jak uczcić tę rocznicę. A co zrobił Ogrzak? Ogrzak wziął i kupił mi prezent, o którym od dawna marzyłam.
Nikon D3000. Jest mój. Piękny, szlachetnie czarny, idealnie układa się w moich rączkach.
No i jak tu nie być z nim szczęśliwą? :)))

czwartek, 3 września 2009

Wulkan energii.

Szu! Szu! Szu!
Ogrzak twierdzi, że tak właśnie powinna brzmieć moja ksywka. Śmieje się, że mam takie przyspieszenie, że dochodzę w 0,9 sekundy do setki. I chyba coś jest na rzeczy, bo przeważnie jak się za coś biorę to robię to od razu i tak z życiem - energicznie! W pracy śmieją się, że mam ADHD, bo biegam po pokładzie i załatwiam wszystko od ręki. Ale co ja poradzę na to, że nie lubię flegmatycznego podejścia do życia? To trzeba tak szast-prast i po sprawie! :)
Życie jest piękne i trzeba z niego korzystać!

wtorek, 1 września 2009

Życie nie przestaje zaskakiwać. I znajomi też :)

To będzie bardzo szybka notka, bo za jakieś 3 minuty powinnam wychodzić do pracy. No więc wczoraj minął termin potwierdzania swojej obecności na naszym weselu. I szczerze mówiąc gdybyśmy przyjęli, że naprawdę zamierza przyjść tylko tyle osób ile potwierdziło, to zebrałoby się może 40, góra 50 sztuk.
Zgłaszały się głównie osoby, które już wiedzą, że nie będą mogły być. Przykro nam z tego powodu, ale cieszymy się, że jesteśmy o tym powiadamiani zawczasu a nie dzień przed.
Jedną z osób, która mnie zaskoczyła jest Goblin. No Goblin jak to Goblin - nikt po nim się punktualności nie spodziewa, dlatego bardzo się zdziwiłam, że wysłał SMSa o czasie. Cokolwiek to by nie było - dobry wpływ jego żony czy świeże doświadczenia z własnego ślubu - dzięki za info na czas :)

niedziela, 30 sierpnia 2009

Polcon 2009 czyli jak zostałam panią Admirał Motti.

Głupi fart sprawił, że udało nam się pojawić w Łodzi na tegorocznym Polconie. I wiecie co?
Było ABSOLUTNIE FANTASTYCZNIE! - dosłownie i w przenośni :)
Zaczęło się fenomenalnie - Ogrzak został Vicemistrzem Opisu w konkursie Wojtka Rz. i Skały. Konkurencja była nie mała, a i jury wielce zacne, więc naprawdę jest czym się pochwalić. Jestem dumna z niego i z tego, że u niego gram. I że jestem jego ulubioną graczką oczywiście ;P
Potem połaziliśmy tu i tam, kupiliśmy "Graj fabułą", pogadaliśmy ze znajomym (wszyscy się zachwycali białym outfitem Ogrzaka), zamówiliśmy pizzę (staje się to powoli naszą konwentową tradycją ;)) i... doczekaliśmy jakoś do gwoździa programu mianowicie prelekcji Johna Wicka.
No więc John jest niesamowity. Nie to żebym zgadzała się z nim w stu procentach pod każdym względem, ale ma w sobie coś z geniusza. Gry które tworzy, pomysły na sesje, sposób prowadzenia... no po prostu nie mogę się oprzeć wrażeniu, że to moja erpegowa bratnia dusza. No i jeszcze jedno. Pośrednio dzięki Johnowi poznałam Ogrzaka, bo to właśnie on napisał grę (L5K) na forum której się poznaliśmy. Żałuję, że nie zaprosiliśmy go na ślub i wesele.
Potem czekało nas jeszcze jedno wielkie spotkanie:
- Jeremy Bulloch
-
Richard LeParmentier
Dla tych, którym te nazwiska nic nie mówią (analogicznie):
-
Bobba Fett z piątego i szóstego epizodu Gwiezdnych Wojen
- Admirał Motti z Nowej Nadziei
Buźka mi się nadal śmieje kiedy sobie to przypominam, bo wyobraźcie sobie, że z całego tłumu osób będących w sali Richard wybrał właśnie mnie na swoją następczynię. I tak właśnie zostałam panią Admirał Motti :) Odegraliśmy sławną scenę z duszeniem, gdzie ja byłam Mottim, oryginalny Motti był Vaderem a Bobba Fett Tarkinem.
"Don't try to frighten us with your sorcerer's ways, Lord Vader. Your sad devotion to that ancient religion has not helped you conjure up the stolen data tapes, or given you clairvoyance enough to find the Rebel's hidden fort…"
No jak dla mnie jedno wielkie WOW :)
Potem zgarnęliśmy jeszcze nagrody i powoli zbieraliśmy się do domu. Po drodze uczciliśmy paczką M&Msów ten niezwykle udany dzień.

piątek, 21 sierpnia 2009

Notka proekologiczna.

Nie należę do grona osób mających bzika na punkcie ekologii czy ochrony środowiska, ale od czasu do czasu nachodzi mnie myśl, że mogłabym zrobić coś w tym kierunku. Gdybym miała zapewnione ku temu warunki przystałabym na segregację śmieci w swoim domu. Niestety takich warunków nie posiadam. Dlatego bardzo ucieszył mnie prezent, który dostałam od Yves Rocher stając się ich stałą klientką. Otóż podarowano mi torbę na zakupy. I to nie byle jaką. Jest to kolorowa materiałowa torba wielokrotnego użytku. Jej główny bajer tkwi w tym, że składa się w paczuszkę wielkości telefonu komórkowego, więc wrzucam ją do torebki i zapominam o niej do czasu aż jest mi potrzebna. A jakie robi wrażenie!!! Sama się tego nie spodziewałam, ale testowałam ją już 3 razy i za każdym razem taka sama reakcja. WIELKIE OCZY i bezbrzeżne zdumienie kasjera/ki i ludzi stojących w kolejce za mną. Że już nie wspomnę o tym, że wygląda o wiele ładniej niż taka plastikowa siatka. I nie wżyna się w ręce.
No po prostu nie do wiary - jedna torba, a tyle szczęścia :)

czwartek, 20 sierpnia 2009

Przedślubna hiperaktywność.

Ciekawa rzecz - im bliżej ślubu tym więcej rzeczy do zrobienia. Staraliśmy się być w miarę na bieżąco ze wszystkimi sprawami, ale i tak skubane się jakoś nawarstwiają.
No ale nie ma co narzekać - idzie nam naprawdę dobrze. Przydałaby się tylko jakaś dodatkowa przestrzeń na trzymanie tego całego ślubnego stuffu.
Ponadto - obecnie jestem na etapie szukania lokalu na wieczór panieński. Sugestie mile widziane :)

piątek, 7 sierpnia 2009

Simpy happy.

Jestem na etapie lubienia siebie. Dokładnie taką, jaką jestem. Dietom mówię nie. Diety to zło. Zresztą czy jest sens głodzenia się i odmawiania przyjemności kochanej sobie skoro w pracy nie mogę opędzić się od facetów, a w domu mam Ogrzaka, który za mną szaleje? No właśnie!

Dlatego śpiewam sobie radośnie kultową piosenkę z West Side Story...

I feel pretty
Oh so pretty
I feel pretty and witty and bright
And I pity
Any girl who isn't me tonight
I feel charming
Oh so charming
It's alarming how charming I feel
And so pretty
that I hardly can believe I'm real

See the pretty girl in the mirror there?
Who can that attractive girl be?
Such a pretty face
Such a pretty dress
Such a pretty smile
Such a pretty me
I feel stunning
And entrancing
Feel like running
And dancing for joy
For I'm loved
By a pretty wonderful boy

poniedziałek, 3 sierpnia 2009

Buty ślubne.

No po prostu muszę się pochwalić! Kupiłam buty ślubne. Są naprawdę śliczne. Proste, skromne, z idealnej wysokości obcasem. A do tego wyjątkowo wygodne - z mięciutkiej skórki. No i biorąc pod uwagę, że założę je pewnie tylko raz w życiu na kilka godzin to również ich cena była bardzo przystępna. Zamierzam w nich przeszaleć całą noc na parkiecie! Oto one :)

Free Image Hosting at www.ImageShack.us

czwartek, 23 lipca 2009

Live fast, die young.

Pierwszy tydzień mojej rekonwalescencji był bardzo spokojny. Ruszanie się przychodziło mi z pewną trudnością i prawie całość przesiedziałam w domu. Dało to całkiem niezłe rezultaty, bo w drugim tygodniu czułam się o wiele lepiej. I ten miniony tydzień był naprawdę fantastyczny - pełen wrażeń i miłych spotkań. No bo tak...
W poniedziałek udało nam się namówić naszego Mistrza Gry na sesję Gwiezdnych Wojen. I to nie byle jaką sesję, bo na gwiezdnym niszczycielu! I oto małymi kroczkami zaczęliśmy zmieniać losy galaktyki (tak sobie przynajmniej czasem marzę ;))
We wtorek zorganizowaliśmy sobie Wieczór Piwny. Degustacja piw wypadła na wyraz dobrze. Szkoda, że już zapomniałam nazwy piwa, które mi tak smakowało... chyba jakieś korzenne było, czy coś takiego. A piwo czekoladowe i bananowe to ZUO! Na koniec gospodarz próbował nas dobić trzema kolejkami swojego kamikaze. Nie daliśmy się! :)
W środę... w środę prowadziłam Everwaya. I ta zeszłotygodniowa sesja była całkiem niezła, w przeciwieństwie do tej wczorajszej, z której nie jestem zadowolona. No, ale moje małe przepaki... znaczy Wybrańcy brną dalej w swoje przeznaczenie. Jestem z nich bardzo dumna. Cieszę się za każdym razem, kiedy odkrywają kolejny element układanki, a jeszcze bardziej, kiedy wiedzą, gdzie tego puzzla wpasować. A tyle jeszcze przed nimi!
W czwartek graliśmy w 7th Sea. I tutaj muszę się do czegoś przyznać... Mimo, że od wielu tygodni na tapecie mam Star Wars'y, to jednak doszłam do wniosku, że to 7th Sea jest moim ukochanym systemem. Ma wszystko, czego oczekuję po dobrych erpegach. A dodatkowo w tym projekcie - kocham MG, bardzo podoba mi się moja postać, uwielbiam graczy i sam system. Czego chcieć więcej? Wstawię jeszcze tylko mały feedback dla mojego wspaniałego Misia Grr... Motyw z wilczym ugryzieniem jest boski! Czekam, co będzie dalej :>
Piątek to seans filmowy pod hasłem "Piraci z Karaibów". Zjechało się trochę znajomych :*****, były chipsy, cola, kanapki, czereśnie i inne słodkości. Daliśmy radę obejrzeć dwie części. Z trzeciej zrezygnowaliśmy, bo...
...w sobotę jechaliśmy na ślub Goblinów. Jak to bywa ze ślubami cywilnymi - krótka to była uroczystość, ale bardzo ładna i wzruszająca. Oboje wyglądali prześlicznie i przeszczęśliwie. A pogodę mieli po prostu nieziemską. Czas między ślubem (g.11) a imprezą poślubną (g.19.30) wykorzystaliśmy na wycieczkę do zamku książąt mazowieckich w Czersku. Było cudnie i właśnie sobie przypomniałam, że Moje Ogrze Kochanie już trzy razy prosiło mnie o zrzucenie zdjeć stamtąd do albumu. Dalsza część dnia i nocy były równie miłe. Wesele w Paradoxie udało się bardziej niż się spodziewałam. Wytańczyłam się, wybawiłam z przyjaciółmi... było cudnie!
W niedzielę Ogrzak gotował i muszę przyznać, że wyszło mu tak, że normalnie klękajcie narody. Chińszczyzna a'la Ogre była absolutnie przepyszna i chyba każdy, kto próbował się z tym zgodzi. A potem graliśmy w Star Wars. Graliśmy 7 godzin, które upłynęły w mgnieniu oka. Co prawda była to inna kampania niż poniedziałek, ale muszę przyznać, że też bawiłam się nieźle.
No i tu w zasadzie szalony tydzień się kończy... choć nie do końca. Bo w poniedziałek Ogrzak prowadził Dead Landy. We wtorek poszliśmy do Babalu z Tesiakami, a w środę - to jest wczoraj znowu prowadziłam Everway'a. No i kto tu jest najbardziej obciążonym MG?!?
Dziś jest czwartek - mamy pierwszy od dawna wieczór tylko dla siebie. Dziś jestem tylko Ogrzego i nikt i nic tego nie zmieni!

środa, 15 lipca 2009

Przygotowań ślubnych ciąg dalszy.

Do ślubu zostało trochę mniej niż 3 miesiące. Małymi kroczkami posuwamy się naprzód. Kupiłam sukienkę do ślubu cywilnego. Szukam butów i bielizny. Zastanawiam się nad wiązanką.
Zaczęliśmy rozdawać zaproszenia. Uczymy się tańczyć.
Jednak niektórych rzeczy nie można zrobić wcześniej. Nie rozsadzimy gości zanim nie będziemy dokładnie wiedzieć, ilu ich będzie. Nie ustalimy też ostatecznego kształtu menu. Nie kupię biżuterii dopóki nie będę miała sukni etc etc
Czyli jednak przedślubne bieganie i nerwy mnie nie ominą. No trudno.

niedziela, 5 lipca 2009

Nic nie boli tak jak życie.

To cenne doświadczenie - przekonać się, o ile łatwiej jest znosić ból fizyczny od cierpienia psychicznego. W przypadku tego pierwszego z pomocą przychodzą środki farmaceutyczne i sen. Kiedy traci się bliską osobę niewielkim tylko pocieszeniem jest wiara.
Całe szczęście mam już to wszystko prawie za sobą. Prawie. Nadal dochodzę do siebie po operacji. Ale jestem w domu. Otoczona przez bliskich troskliwą opieką. Chyba to wykorzystam. Nie wiadomo, kiedy następny raz nadarzy się taka okazja. A może wiadomo? ;)
W każdym bądź razie biorę się w garść! Wszystkie te złe i przykre sprawy zostawiam w pierwszej połowie roku. Druga będzie o niebo lepsza! Już ja się o to postaram.

środa, 17 czerwca 2009

Kalejdoskop wrażeń.

Nie lubię sezonu urlopowego. Sama w tym czasie nigdy nie dostaję wolnego, za to pracy jest po kokardę. Tylko w maju wylatałam prawie 50 000 km. Zaczęły się czartery i latanie do wakacyjnych kurortów takich jak Rodos, Hurgada czy Heraklion. Zamarzyło mi się wyjechać do ciepłych krajów i wyleżeć na plaży. Nic jednak nie zapowiada bym w najbliższym czasie mogła zrealizować te marzenia.
W ciągu ostatniego miesiąca dwa razy zaczynałam dietę - za każdym razem z takim samym, niezbyt zadowalającym skutkiem. Wskazówka wagi przesunęła się co prawda nieco w dół, ale to nie jest to, na co liczyłam. Czasami sama nie wiem, jak ze sobą rozmawiać...
Spokojnie przygotowujemy się do ślubu. Przyznaję, że był czas, kiedy żałowałam, że wybraliśmy tak odległy termin, ale dziś myślę, że podjęliśmy słuszną decyzję. Spokojnie, po kolei wszystko sobie załatwiamy - bez szarpania i nerwów. Do początku października idealnie się z wszystkim wyrobimy.
Tymczasem na weekend wybieramy się ze znajomymi do Wrocławia i choć byłam tam przecież wiele razy to nie mogę się doczekać :)

wtorek, 12 maja 2009

Powrót Królowej.

Taniec irlandzki jest jak całowanie - tego się nie zapomina! :)
Tydzień temu byłam na pierwszych po roku przerwy zajęciach. Wróciłam półżywa, zbolała i bardzo, bardzo szczęśliwa. Tańczyło mi się cudownie. Oczywiście nie dało się nie zauważyć spadku formy - zarówno jeśli chodzi o kondycję jak i technikę. Ale to nic! Szybko nadrobię.
To takie zabawne uczucie, kiedy umysł nie pamięta kroków, ale mięśnie tak! I nogi niosą same do dobrze znanych folkowych melodii.
Zupełnie jakbym nigdy nie przestała tańczyć :)

poniedziałek, 4 maja 2009

Niusy ślubne.

Po pierwsze i najważniejsze: wybrałam i zamówiłam suknię ślubną. Jest absolutnie cudowna! Taka baśniowa - coś jak Kopciuszek na balu u księcia. Mam nawet zdjęcie, ale z wiadomych przyczyn wstawić go tutaj nie mogę :)
Kolejna wiadomość: postawiliśmy stronę ślubną, na której już niebawem znajdą się wszystkie niezbędne informacje... i nie tylko ;) Witryna jest w ciągłej rozbudowie, więc prosimy o wyrozumiałość.
Poza tym jesteśmy na etapie wybierania obrączek i z przyjemnością stwierdzam, że jeśli chodzi o biżuterię to mamy z Ogrzakiem w miarę podobny gust.
Oprócz tego wciąż zajmuję się drobniejszymi sprawami i doszłam do wniosku, że nie wiem jak przystroić samochód by nie wyglądał jak karawan :/ No i nadal nie spotkaliśmy się z naszymi DJ'ami. Jak tak dalej pójdzie to będzie trzeba zrobić weselny Jam Session ;)

czwartek, 23 kwietnia 2009

Horoskop letni.

Ostatnio nie zdarzają mi się normalne loty. Czy też raczej powinnam napisać - normalni pasażerowie. Nie wiem czy tacy zwyczajni ludzie już nie latają czy to po prostu przed moimi lotami robione są specjalne castingi. W każdym bądź razie w pracy absolutnie się nie nudzę.
W zeszłą środę byłam na szkoleniu na samoloty, które przychodzą do nas z Centralwings. Będziemy wykonywać na nich czartery. Na sezon letni zaplanowano ponad 4000 takich lotów. Ciekawe czy fundusz inwalidzki też przewidzieli. Już teraz sporo latam. Boję się tego, co będzie w sezonie, zwłaszcza, że na początek lipca przypada organizowanie większości spraw ślubnych.
Choć z drugiej strony - od przybytku głowa nie boli. Zawsze lepiej mieć więcej pracy niż nie mieć jej wcale :)

czwartek, 16 kwietnia 2009

Tempora mutantur, nos et mutamur in illis.

W poszukiwaniu pewnych materiałów odkurzyłam ostatnio moją starą skrzynkę mailową na yahoo. Wśród półtora tysiąca zachowanych wiadomości znalazły się takie, które obudziły wspomnienia. Dobre i złe.
Wiele zmieniło się w ciągu ostatnich pięciu lat, bardzo wiele. W pierwszej chwili chciałam napisać, że wszystko. Całe szczęście nie wszystko i nie wszyscy. Całe szczęście są ludzie, którzy byli, nadal są i mam nadzieję, że zawsze będą. Z drugiej strony przyznaję, że treść niektórych maili wydała mi się tak nieprawdopodobna, że gdybym nie miała jej przed oczami, to bym nie uwierzyła. Chwilami zastanawiałam się, skąd znajdowałam w sobie tylko pokładów cierpliwości i siły do wybaczania.
Dziś nie mam takich problemów. Dziś moje życie jest towarzysko ustabilizowane. Przyjaciół mam zaledwie garstkę. Grono znajomych znacznie liczniejsze i bardzo różnorodne. Z wszystkimi mam dobre kontakty - bez pretensji, bez awantur, bez łez i bez zgrzytania zębami.
Ta zmiana to w głównej mierze zasługa Ogra. On po prostu emanuje aurą spokoju. Każdego dnia uczę się od niego tej wewnętrznej równowagi i zdrowego podejścia do relacji międzyludzkich. I wiecie co? Może tak nie jest prościej - zwłaszcza dla kogoś takiego jak ja, kto nie potrafi się nie przejmować - ale w ostatecznym rozrachunku na pewno jest lepiej.

piątek, 10 kwietnia 2009

6 miesięcy.

Tyle czasu zostało do naszego ślubu. I dużo i mało. Sporo rzeczy zdążyliśmy już załatwić - ale sporo jednak jeszcze przed nami. Myślę, że najwięcej problemów sprawią nam zaproszenia. Zdążyliśmy się za nimi rozejrzeć i cóż... prawie nic nam się nie podoba. Niedługo będę musiała zdecydować się na suknię... i chyba wiem, którą wybiorę :) Na chwilę obecną zajmuję się drobnostkami takimi jak tablice rejestracyjne, księgi życzeń czy winietki. Martwi mnie, że nie mamy jeszcze DJa na wesele. A zaczyna się krucho robić z czasem.
Ale tak ogólnie to nie mam wątpliwości, że to będzie świetne wesele, nieziemska zabawa i niezapomniany dzień. Ale to za pół roku.
A tymczasem życzę Wam - Wesołych Świąt Wielkanocnych!

sobota, 28 marca 2009

Mieszkańcy pobliskiego stawu.

Jakiś czas temu do pobliskiego stawu wróciły łabędzie. Jedna para i trzy single, z czego dwa mają jeszcze młodzieńcze upierzenie. Niestety nie są to te same łabędzie, które zamieszkiwały tu przed nadejściem zimy. Tamtych było więcej - siedem albo osiem i żyły ze sobą w zgodzie. Co prawda oswoiły się z ludźmi na tyle, że wychodziły z wody i dość odważnie potrafiły molestować o chrupka kukurydzianego lub suchy chleb. Obecna piątka to straszne dzikusy. Boją się ludzi i walczą między sobą.
Co gorsza pojawiły się też inne ptaki, które sklasyfikowałabym pomiędzy mewą a rybitwą (naprawdę nie wiem, co to jest). Skubane łapią chleb w locie. Łabędzie jakoś sobie z nimi radzą, ale kaczki wcale.

Free Image Hosting at www.ImageShack.us

Free Image Hosting at www.ImageShack.us

Przy okazji...
Rodzice bratowej kupili nam czekoladowe fondue (wraz z wkładem w postaci gorzkiej czekolady). I wiecie co myślę? Na bliskich nigdy nie można liczyć, że pomogą zrzucić zbędne kilogramy. Ale za to zawsze można liczyć na ich pełną akceptację. Niezależnie od tego, ile się waży...

czwartek, 26 marca 2009

Wokół bagna Cichowąż.

Umówiliśmy się z przyjaciółmi na spacer. Ale nie taki zupełnie zwyczajny. To będzie spacer po Puszczy Kampinoskiej. A konkretnie wokół bagna Cichowąż. Trasa liczy 16 km długości i obliczona jest na 5 godzin marszu. Zabierzemy ze sobą prowiant i będziemy piknikować na świeżym powietrzu. Mam nadzieję, że pogoda nam dopisze i uda się pstryknąć kilka fajnych zdjęć. No po prostu już nie mogę się doczekać! Mała rzecz, a cieszy :)

wtorek, 24 marca 2009

Instynkt macierzyński.

Dość dawno temu - będąc jeszcze nastolatką - obiecałam sobie, że nie pójdę do ślubu z brzuchem. Przez wiele lat trwałam w tym przekonaniu i wydawało mi się, że nie ma siły, która zmusiłaby mnie do zmiany zdania. Otóż teraz już wiem, że jest. Nazywa się instynkt macierzyński.
W gwoli ścisłości i uspokojenia czytelników - nie spodziewam się dziecka. Przynajmniej na razie. Ale tak na wszelki wypadek zmierzyłam wczoraj dwie suknie ślubne, w których ewentualnie mogłabym pójść do ślubu będąc w stanie błogosławionym. Przyznaję, że konieczność czekania jeszcze pół roku zanim zaczniemy się starać o naszego malucha, zaczyna być dla mnie prawdziwym wyzwaniem.
Wszystko zaczęło się jakieś półtora roku temu. Pewnego jesiennego poranka obudziłam się, a ze mną mój instynkt macierzyński. Usiadł sobie na łóżku obok mnie i cicho zapytał czy nie sądzę, że miło byłoby już mieć dziecko.
Trudno nie powiązać tego wydarzenia z faktem, że w tym czasie zaczęłam być z moim obecnym narzeczonym. Myślę, że kiedy kobieta jest pewna uczuć swojego partnera i kiedy wie, że to jest ktoś, na kim może polegać, kto jej nie zawiedzie, komu może zaufać, wtedy zaczyna się w niej rodzić pragnienie posiadania dziecka.
Dziś instynkt już nie szepcze. Całkiem często i całkiem głośno odzywa się zwykle robiąc mi wyrzuty. Argumentów przeciw poczęciu teraz potomka jest całe mnóstwo. Zaczynając od tego, że nie wiem jak będę znosić ciążę (a może musiałabym całą przeleżeć?), przez czynniki szkodliwe dla dziecka (stres w dniu ślubu i hałas na weselu) aż po inne nieprzewidziane wydarzenia.
Póki co, rozsądek przeważa, ale czasami zastanawiam się, czy to tak dobrze, że cała jestem taka poukładana.

sobota, 21 marca 2009

Diet Wars.

Przyszła wiosna. Co prawda na razie tylko kalendarzowa, ale jest! Przyroda zaczęła budzić się do życia, a wraz z nią... moja ochota do zrzucenia kilku centymetrów. Pofolgowałam sobie tej zimy, czego z całą pewnością nie da się nie zauważyć. Zaokrągliłam się tu i ówdzie, ale wcale nie jest mi z tym źle. Z chęcią zostawiłabym przynajmniej część krągłości ;) A tu czas zacząć zbijać BMI. I to wcale nie (a przynajmniej nie głównie) z powodu zbliżającego się ślubu. Kilogramy mam zamiar pozrzucać w ramach innych przygotowań. Może nawet ważniejszych niż te ślubne? W każdym bądź razie kwas foliowy już dwa tygodnie temu przystąpił do akcji. Teraz czas na ruch i zdrowe odżywianie. Z tym pierwszym nie powinno być problemu. Druga kwestia jest nieco trudniejsza, ponieważ w sklepach wciąż jeszcze jest mało świeżych owoców i warzyw, a te co są, smakują jakoś plastikowo. Z utęsknieniem wyczekuje pomidorów. Bez ich wsparcia walka będzie o wiele cięższa. Niemniej wojny dietetyczne uważam za rozpoczęte!

czwartek, 19 marca 2009

NOVA ja ;)

Moja działalność avonowa kwitnie. Niby nic wielkiego, ale jestem zadowolona. Składam zamówienia, chodzę na szkolenia, coraz więcej wiem o kosmetykach i pielęgnacji skóry. Dostałam propozycję zostania Liderką, ale raczej się nie skuszę. Bycie konsultantką naprawdę mi się podoba i w zupełności mi wystarcza.
Doradzanie (a nie rzadko i odradzanie) w sprawie kosmetyków to mój żywioł. Dziewczyny mają swoje ulubione produkty, ale co jakiś czas próbują czegoś nowego. W końcu nic nie ryzykują. Mało osób wie (dlaczego konsultantki o tym nie mówią?), że w ciągu 3 miesięcy można zwrócić produkt bez podawania przyczyny. Spróbujcie to zrobić w Sephorze albo Douglasie ;)
Pamiętam czasy, kiedy kupowałam markowe kosmetyki takich producentów jak Shiseido, Guerlain, Dior czy Estee Lauder. Zawsze uważałam, że na tych rzeczach nie należy oszczędzać. W końcu to kwestia mojej urody, a co za tym idzie również samopoczucia. A to, że za wszystko, co dobre jakościowo - od szafek kuchennych przez jeansy aż po makaron - trzeba słono zapłacić, wie nawet dziecko w przedszkolu.
No więc niedawno przekonałam się, że właśnie nie zawsze tak jest. Przynajmniej w kwestii kosmetyków. Maseczka Diora kupiona w ramach poprawy humoru za "jedyne" 140zł okazała się być koszmarnym niewypałem. Oprócz złoszczenia się na totalny brak efektów doszły jeszcze wyrzuty sumienia spowodowane wysoką ceną. Śródziemnomorską nawilżającą maseczkę do twarzy z oliwką z avonowej serii Planet Spa dostałam w prezencie. Normalnie kosztuje 24zł czyli jest 6 razy tańsza od Diora. A buzia? Miękka, gładka, nawilżona. No dobrze - nigdy nie miałam specjalnych problemów z poziomem nawilżenia - może dla kogoś z bardzo suchą skórą być za słaba, ale jak dla mnie super. Podobnie rzecz się ma z kremami. W wolnocłowym na nowojorskim lotnisku Kennedy'ego kupiłam Idealist Estee Lauder. Rozczarowałam się okrutnie. Krem za 300zł powinien robić wszystko - wygładzać, nawilżać, wyrównywać koloryt - taki mały Photoshop w płynie. A tu nic. Zresztą dziewczyny z wizaż.pl potwierdzają moją opinię na temat tego produktu. A mój nowy krem (jego nazwa pozostanie tajemnicą ;)) - 3 razy tańszy - jest rewelacyjny. Nie, cudów nie czyni, ale widzę efekty, a jak na mój gust to już coś.
Jak na razie zarejestrowałam, że tylko w przypadku jednej kategorii kosmetyków cena zawsze odzwierciedla jakość. Perfumy. Za dobre perfumy trzeba zapłacić dużo. I choć bardzo lubię zapachy Avonu to nigdy ich nikomu nie polecę. Są zbyt nietrwałe. Po godzinie już ich praktycznie nie czuć, przez co ma się wrażenie brakującej nuty i zapach wydaje się płaski. Tak więc na pewno nie zamienimy naszych starych perfum i zapachów (Ogrzak Gucci, ja Lancome i Burberry) na inne. Ale abstrahując od perfum to jednak zostałam avonową oszołomką. I bardzo mi z tym dobrze :)

niedziela, 8 marca 2009

View from the top.

Dziś mijają 3 lata od kiedy wykonałam swój pierwszy lot. Pamiętam jakby to było wczoraj. To był poranny Frankfurt. W czasie startu siedziałam na swoim jumpseat'cie i nie mogłam uwierzyć, że naprawdę zostałam stewardessą.
3 lata. Pomyślałam, że to dobry moment na zastanowienie się, co dalej? 30 razy obleciałam Ziemię dookoła i znam już tę pracę od podszewki. Szybko doszłam do wniosku, że bardzo lubię swój zawód. Serio. Zero nudy! Zero rutyny! Ciągle coś się dzieje. Ciężko by mi było wrócić do siedzenia za biurkiem. Oj, ciężko. Ale może będzie trzeba, bo w lotnictwie dzieje się źle. Ta perspektywa niby jakoś szczególnie mnie nie przeraża. Tylko tak smutno bez tego latania by było.
Bez przepuszczania fortuny na zakupach w USA i wolnocłowym, bez głupich pytań i komentarzy pasażerów i bez debriefingów po locie.
Czasami bywa ciężko, ale często też jest miło i przyjemnie. Jak dziś, kiedy z okazji Dnia Kobiet kapitan zaprosił całą załogę do siebie na szklaneczkę whisky. Po 9 godzinach lotu słaniałam się na nogach ze zmęczenia i niedotlenienia, ale postanowiłam nie wyłamywać się z szeregu. Ponieważ za whisky nie przepadam dostał mi się... Rémy Martin. Kto i dlaczego wymyślił koniak? Chyba na zawsze pozostanie to dla mnie tajemnicą.
Panowie wznieśli toast za panie, a paniom nie wypadało pić za siebie, więc szefowa szybko wymyśliła coś na poczekaniu:
"Aby mężczyźni za nami nadążali!"
Szklanki poszły w górę, a po chwili odezwał się pierwszy oficer.
"To fizycznie niewykonalne. Mężczyzna z opuszczonymi spodniami zawsze będzie biegł wolniej niż kobieta z podkasaną spódnicą".
No i co prawda, to prawda :)

wtorek, 3 marca 2009

O gotowaniu i innych talentach.

Mój narzeczony świetnie gotuje. Jego kuchnia ma wielu fanów zarówno wśród mojej rodziny jak i naszych wspólnych znajomych. Ja sama oczywiście również należę do grupy wielbiącej Jego potrawy. Od czasu do czasu zdarzy się Ogrzakowi jakaś kulinarna wpadka, ale generalnie to MNIAM!
Cały fenomen ogrzego gotowania polega na tym, że Ogrzak bierze z lodówki coś, miesza z czymś, doda przypraw i voila! Danie gotowe! I to tak pyszne, że palce lizać! Wczoraj wyczarował mi coś między farszem meksykańskim a spaghetti. Taka PASTA MEXICANA :)
Takie niezwykłe umiejętności nazywam małymi talentami. I ostatnio zauważyłam, że sporo osób z mojego otoczenia je posiada.
Ewa (koleżanka z pracy) na przykład ma niesamowitą zdolność dobierania biżuterii. I robi to bezbłędnie. Wystarczy, że spojrzy na wisiorek albo bransoletkę i już wie, do czego to można założyć.
Zu z kolei ma swój jedyny i niepowtarzalny styl ubierania się. Przyznaję, że podoba mi się on do tego stopnia, że sama chętnie bym się w nim zobaczyła. Niestety jest on równie niepodrabialny co orginalny :)
Marta zaś (oprócz prawdziwego talentu malarskiego przez duże T) ma zmysł co do wystroju wnętrz. Przekonałam się o tym kiedy z okazji ostatków (a tak naprawdę z okazji braku okazji;) odwiedziliśmy Pawłów i obejrzeliśmy ich mieszkanie po remoncie. Imprezy wielkiej nie było, ale był za to doskonały łosoś i świetny Riesling Kabinett, którego z powodu abstynencji Ogra i niemocy przerobowej Marty musieliśmy obalić z Pawłem sami ;) Ale wracając do tematu - za sprawą Marty, wściekle amarantowy przedpokój straszący gości od samego wejścia, zmienił się nie do poznania. Piękny turkus, na ścianach obrazy namalowane przez Martę, lampki przypominające skrzyżowanie kwiatów z ważką. A do tego oliwkowa zebra na ścianie salonu, delikatnie szare ściany i ciemnobrązowe meble. Być może z mojego opisu nie wynika nic szczególnego, ale naprawdę - kompozycja jest skrajnie estetyczna i niezwykle oryginalna. Nie ma szans by ktoś bez takiego małego talentu to wymyślił.
No i teraz tak sobie myślę, że trochę zazdroszczę tym utalentowanym i że może ja też mam takie coś tylko o tym nie wiem? Może warto poszukać?

poniedziałek, 23 lutego 2009

Nauki przedmałżeńskie.

Zaliczyliśmy dziś pierwsze nauki przedmałżeńskie. Mogłabym po prostu załatwić nam zaświadczenie o odbyciu takiego kursu, ale zdecydowaliśmy, że jednak sami chcemy w nim uczestniczyć. Tyle negatywnych opinii słyszeliśmy na ten temat, że doszliśmy do wniosku, że musimy to sprawdzić na własnej skórze. I przyznaję, że jak na mój gust głosy krytyki są mocno przesadzone.
Na pewno jest to po części kwestia kto i jak te nauki prowadzi, ale wydaje mi się, że największe znaczenie ma nastawienie. Tak sobie myślę, że jeśli ktoś idzie tam bo musi, a nie dlatego, że chce posłuchać i się czegoś dowiedzieć, to faktycznie może mieć poczucie zmarnowanej godziny swojego życia.
Wczorajszy wykład dotyczył obiegu dokumentów. Ks. Tomasz mówił właściwie tylko na temat ślubów konkordatowych, który nas przecież nie dotyczy, ale i tak siedziałam słuchając z zainteresowaniem. I naprawdę dowiedziałam się o rzeczach, o których wcześniej nie miałam pojęcia.
Oczywiście domyślam się, że zajęcia z planowania rodziny mogą być o wiele mniej ciekawe i pouczające. Ale i tak chętnie udam się do poradni rodzinnej. Zawsze mogę kiwać głową ze zrozumieniem. W końcu nikt nie pracuje na moim stanowisku dłużej niż rok jeśli nie opanował tej sztuki do perfekcji ;)

piątek, 20 lutego 2009

Łóżko.

Na krótko przez przeprowadzką Ogrzaka do Warszawy sprawiliśmy sobie nowe łóżko. Postanowiliśmy dbać o nasze kręgosłupy, więc zainwestowaliśmy w naprawdę dobry materac. Wydaliśmy dużą kwotę, ale nie żałujemy. Nie zamienilibyśmy go na żaden inny. Co innego rama... Ramę kupiliśmy w IKEI. Przez jakiś czas z niej też byliśmy zadowoleni (jest naprawdę ładna, pasuje do wystroju sypialni, mieści się idealnie), ale potem łóżko zaczęło skrzypieć, a potem całkiem się rozpadło. No może nie całkiem, ale się rozpadło. A konkretnie - wygięła się belka, przez co dno ogrzej części łóżka z hukiem wpadało do środka. Nie dało się na nim ani spać ani nawet... leżeć ;)
A tylu znajomych zapewniało, że łóżka z IKEI są wygodne i _wytrzymałe_. Ciekawe co teraz by mieli mi do powiedzenia?
A w całej tej sytuacji bawią mnie jeszcze dwie rzeczy.
Po pierwsze: wspomnienie miny rodziców na tę wiadomość :)
Po drugie: fakt, że nikt nie chce nam wierzyć, że to się zrobiło samo - od spania! :)))

czwartek, 12 lutego 2009

26.

Czas płynie nieubłaganie i nie oszczędza nikogo. To chyba jedna z nielicznych sprawiedliwych rzeczy na tym świecie. Nieco mniej sprawiedliwe jest już to, że po jednych ten upływ czasu widać mniej a po innych bardziej. Całe szczęście należę do tej pierwszej grupy ;)
Nie pamiętam kiedy ostatni raz zostałam dostałam tyle urodzinowych życzeń. Po prostu zostałam nimi zasypana, wręcz zbombardowana. Telefony, SMSy, maile... aż się boję otworzyć lodówkę :)
Tak się akurat złożyło, że dzień moich 26. urodzin stał się również pierwszym dniem poszukiwań sukni ślubnej. Odwiedziłyśmy z mamą - moim najbardziej zaufanym odzieżowym doradcą - 5 sklepów. Przymierzyłam około 15. sukienek i już wyciągnęłam parę wniosków. Otóż:
- wiem, czego nie chcę
- wiem, że chcę welon
- wiem, że wydam na sukienkę więcej niż planowałam
- wiem, że ciężko będzie się zdecydować, bo (nieskromnie przyznam) w większości wyglądam po prostu ślicznie. Nawet bez makijażu i z wielkim rozlanym na pół przedramienia krwiakiem (pamiątka z WIMLu). Oczywiście mam swoją faworytkę, ale zanim ostatecznie wybiorę zwyciężczynię, odwiedzę jeszcze przynajmniej 3 miejsca. A do tego czasu pewnie będę bić się z myślami. Nie tylko w sprawie sukienki ;)

piątek, 6 lutego 2009

poniedziałek, 19 stycznia 2009

Blue Monday.

Podobno to właśnie dziś mamy najbardziej depresyjny dzień w roku. Ma o tym decydować szereg czynników takich jak krótki dzień, niskie nasłonecznienie, zimno, świadomość niedotrzymania postanowień noworocznych i kończące się terminy spłacania kart kredytowych.
Niby brzmi sensownie, ale na mnie jakoś nie działa :) Ale gdyby przypadkiem Was trafiło, to podsyłam przepis na udany rok 2009.

Wziąć dwanaście miesięcy,
obmyć je do czysta z goryczy, chciwości, złości i lęku .
Podzielić każdy miesiąc na 30 albo 31 części tak, żeby zapasu starczyło akuratnie na cały rok.
Każdy dzionek przyrządza się oddzielnie:
biorąc po jednej części pracy i dwie części wesołości i humoru.
Dodać należy do tego trzy kopiaste łyżki optymizmu,
łyżeczkę tolerancji, ziarno ironii i szczyptę taktu.
Następnie masę tę polewa się obficie miłością .
Gotowe danie ozdobić bukiecikami
drobnych uprzejmości.
Podawać je codziennie z pogodą ducha.

piątek, 9 stycznia 2009

Everway: the beginning.

Ostatecznie zdecydowałam, że nie poprowadzę chłopcom ani Wampira ani Wilkołaka. Przemyślałam sprawę i doszłam do wniosku, że Świat Mroku już mnie nie bawi. Mam dosyć dramatycznych wyborów, tragicznych zdarzeń i całego tego weltschmerzu. Teraz w RPGach szukam czegoś innego. Czy też raczej szukam tego samego - zabawy - tyle, że teraz bawią mnie inne rzeczy. Mogłabym napisać, że wyrosłam z WoDa, ale kiepsko by to brzmiało w konteście stwierdzenia, że jedynie na Changelinga dałabym się jeszcze namówić. Ale tylko na Dworze Seelie i to z dużą dawką Glamour!
Zamiast Świata Mroku zaproponowałam Everwaya. Gracze z początku dość niepewnie podeszli do tematu. I szczerze mówiąc wcale im się nie dziwię. O ile sama lubię tworzenie postaci, to już uczenie się mechaniki i świata nie zawsze jest ciekawe. Udało mi się jednak zarazić graczy swoim entuzjazmem i niepokój przemienić w chęć grania. Dziś pierwsze spotkanie - przedstawienie zasad, kreowanie postaci... i mój powrót do mistrzowania. Nawet nie mogę specjalnie się zastanawiać czy przypadkiem nie wyszłam z wprawy, bo prawda jest taka, że nigdy jej nie miałam. Tak czy siak mam nadzieję, że gracze będą zadowoleni mogąc wziąć udział w kampanii, którą dla nich wymyśliłam :)
Nota bene, Ogrzak siedzi teraz nad swoją nową kampanią do 7th Sea. Czyta, robi notatki, kmini ostro. A ja - nieskromnie przyznam - mu w tym trochę pomagam. Tak więc póki co w naszym domu panują takie oto klimaty...

poniedziałek, 5 stycznia 2009

Nie ma jak w domu.

Czasami wchodząc do domu, zatrzymuję się na chwilę. Rozglądam się i podziwiam. Nasze mieszkanie jest niewielkie i jeszcze nie do końca urządzone, ale i tak mi się podoba. Jest czysto. Jest jasno. Jest przestronnie. I sami na to wszystko zapracowaliśmy. Z niewielu osiągnięć jestem tak dumna.
Łazienka jest już skończona. Kuchnia czeka druga w kolejce - brakuje tylko karnisza i jakiejś ładnej zazdroski. W sypialni zawiesiliśmy niedawno roletę, a w salonie żyrandol. Jak dziecko cieszę się z każdej nowej pojawiającej się rzeczy. Powolutku dopinamy swego.
Dobrze mieć miejsce, do którego chce się wracać.

piątek, 2 stycznia 2009

Zakląć Nowy Rok :)

Sylwestra spędziliśmy w iście inteligenckim gronie ;) Mensa Polska to dość hermetyczne środowisko, ale że niby co? Że ja się nie wkręcę?
Nowy Rok powitaliśmy standardowo z kieliszkiem szampana (ja) i szklanką toniku (Ogrzy) w ręku oraz przy akompaniamencie huku fajerwerków. Mieliśmy trochę problemów z odliczaniem, ale kto by się tam przejmował. Zresztą wszelkie zamieszanie czasowe można przecież zrzucić na sekundę przestępną ;)
Pierwszy stycznia spędziliśmy zgodnie z nową świecką tradycją u rodziców - na świątecznym obiedzie noworocznym. Były tam słynne złe faworki mojej mamy (zło faworków polega na tym, że są okropnie pyszne i nie da się ich nie jeść). Maksymilian, bratanek-niejadek wciął ich chyba ze 30.
Wróżą, że to będzie ciężki rok. No może i tak... ale bez walki przecież się nie damy :)
ślub, wesele