sobota, 28 marca 2009

Mieszkańcy pobliskiego stawu.

Jakiś czas temu do pobliskiego stawu wróciły łabędzie. Jedna para i trzy single, z czego dwa mają jeszcze młodzieńcze upierzenie. Niestety nie są to te same łabędzie, które zamieszkiwały tu przed nadejściem zimy. Tamtych było więcej - siedem albo osiem i żyły ze sobą w zgodzie. Co prawda oswoiły się z ludźmi na tyle, że wychodziły z wody i dość odważnie potrafiły molestować o chrupka kukurydzianego lub suchy chleb. Obecna piątka to straszne dzikusy. Boją się ludzi i walczą między sobą.
Co gorsza pojawiły się też inne ptaki, które sklasyfikowałabym pomiędzy mewą a rybitwą (naprawdę nie wiem, co to jest). Skubane łapią chleb w locie. Łabędzie jakoś sobie z nimi radzą, ale kaczki wcale.

Free Image Hosting at www.ImageShack.us

Free Image Hosting at www.ImageShack.us

Przy okazji...
Rodzice bratowej kupili nam czekoladowe fondue (wraz z wkładem w postaci gorzkiej czekolady). I wiecie co myślę? Na bliskich nigdy nie można liczyć, że pomogą zrzucić zbędne kilogramy. Ale za to zawsze można liczyć na ich pełną akceptację. Niezależnie od tego, ile się waży...

czwartek, 26 marca 2009

Wokół bagna Cichowąż.

Umówiliśmy się z przyjaciółmi na spacer. Ale nie taki zupełnie zwyczajny. To będzie spacer po Puszczy Kampinoskiej. A konkretnie wokół bagna Cichowąż. Trasa liczy 16 km długości i obliczona jest na 5 godzin marszu. Zabierzemy ze sobą prowiant i będziemy piknikować na świeżym powietrzu. Mam nadzieję, że pogoda nam dopisze i uda się pstryknąć kilka fajnych zdjęć. No po prostu już nie mogę się doczekać! Mała rzecz, a cieszy :)

wtorek, 24 marca 2009

Instynkt macierzyński.

Dość dawno temu - będąc jeszcze nastolatką - obiecałam sobie, że nie pójdę do ślubu z brzuchem. Przez wiele lat trwałam w tym przekonaniu i wydawało mi się, że nie ma siły, która zmusiłaby mnie do zmiany zdania. Otóż teraz już wiem, że jest. Nazywa się instynkt macierzyński.
W gwoli ścisłości i uspokojenia czytelników - nie spodziewam się dziecka. Przynajmniej na razie. Ale tak na wszelki wypadek zmierzyłam wczoraj dwie suknie ślubne, w których ewentualnie mogłabym pójść do ślubu będąc w stanie błogosławionym. Przyznaję, że konieczność czekania jeszcze pół roku zanim zaczniemy się starać o naszego malucha, zaczyna być dla mnie prawdziwym wyzwaniem.
Wszystko zaczęło się jakieś półtora roku temu. Pewnego jesiennego poranka obudziłam się, a ze mną mój instynkt macierzyński. Usiadł sobie na łóżku obok mnie i cicho zapytał czy nie sądzę, że miło byłoby już mieć dziecko.
Trudno nie powiązać tego wydarzenia z faktem, że w tym czasie zaczęłam być z moim obecnym narzeczonym. Myślę, że kiedy kobieta jest pewna uczuć swojego partnera i kiedy wie, że to jest ktoś, na kim może polegać, kto jej nie zawiedzie, komu może zaufać, wtedy zaczyna się w niej rodzić pragnienie posiadania dziecka.
Dziś instynkt już nie szepcze. Całkiem często i całkiem głośno odzywa się zwykle robiąc mi wyrzuty. Argumentów przeciw poczęciu teraz potomka jest całe mnóstwo. Zaczynając od tego, że nie wiem jak będę znosić ciążę (a może musiałabym całą przeleżeć?), przez czynniki szkodliwe dla dziecka (stres w dniu ślubu i hałas na weselu) aż po inne nieprzewidziane wydarzenia.
Póki co, rozsądek przeważa, ale czasami zastanawiam się, czy to tak dobrze, że cała jestem taka poukładana.

sobota, 21 marca 2009

Diet Wars.

Przyszła wiosna. Co prawda na razie tylko kalendarzowa, ale jest! Przyroda zaczęła budzić się do życia, a wraz z nią... moja ochota do zrzucenia kilku centymetrów. Pofolgowałam sobie tej zimy, czego z całą pewnością nie da się nie zauważyć. Zaokrągliłam się tu i ówdzie, ale wcale nie jest mi z tym źle. Z chęcią zostawiłabym przynajmniej część krągłości ;) A tu czas zacząć zbijać BMI. I to wcale nie (a przynajmniej nie głównie) z powodu zbliżającego się ślubu. Kilogramy mam zamiar pozrzucać w ramach innych przygotowań. Może nawet ważniejszych niż te ślubne? W każdym bądź razie kwas foliowy już dwa tygodnie temu przystąpił do akcji. Teraz czas na ruch i zdrowe odżywianie. Z tym pierwszym nie powinno być problemu. Druga kwestia jest nieco trudniejsza, ponieważ w sklepach wciąż jeszcze jest mało świeżych owoców i warzyw, a te co są, smakują jakoś plastikowo. Z utęsknieniem wyczekuje pomidorów. Bez ich wsparcia walka będzie o wiele cięższa. Niemniej wojny dietetyczne uważam za rozpoczęte!

czwartek, 19 marca 2009

NOVA ja ;)

Moja działalność avonowa kwitnie. Niby nic wielkiego, ale jestem zadowolona. Składam zamówienia, chodzę na szkolenia, coraz więcej wiem o kosmetykach i pielęgnacji skóry. Dostałam propozycję zostania Liderką, ale raczej się nie skuszę. Bycie konsultantką naprawdę mi się podoba i w zupełności mi wystarcza.
Doradzanie (a nie rzadko i odradzanie) w sprawie kosmetyków to mój żywioł. Dziewczyny mają swoje ulubione produkty, ale co jakiś czas próbują czegoś nowego. W końcu nic nie ryzykują. Mało osób wie (dlaczego konsultantki o tym nie mówią?), że w ciągu 3 miesięcy można zwrócić produkt bez podawania przyczyny. Spróbujcie to zrobić w Sephorze albo Douglasie ;)
Pamiętam czasy, kiedy kupowałam markowe kosmetyki takich producentów jak Shiseido, Guerlain, Dior czy Estee Lauder. Zawsze uważałam, że na tych rzeczach nie należy oszczędzać. W końcu to kwestia mojej urody, a co za tym idzie również samopoczucia. A to, że za wszystko, co dobre jakościowo - od szafek kuchennych przez jeansy aż po makaron - trzeba słono zapłacić, wie nawet dziecko w przedszkolu.
No więc niedawno przekonałam się, że właśnie nie zawsze tak jest. Przynajmniej w kwestii kosmetyków. Maseczka Diora kupiona w ramach poprawy humoru za "jedyne" 140zł okazała się być koszmarnym niewypałem. Oprócz złoszczenia się na totalny brak efektów doszły jeszcze wyrzuty sumienia spowodowane wysoką ceną. Śródziemnomorską nawilżającą maseczkę do twarzy z oliwką z avonowej serii Planet Spa dostałam w prezencie. Normalnie kosztuje 24zł czyli jest 6 razy tańsza od Diora. A buzia? Miękka, gładka, nawilżona. No dobrze - nigdy nie miałam specjalnych problemów z poziomem nawilżenia - może dla kogoś z bardzo suchą skórą być za słaba, ale jak dla mnie super. Podobnie rzecz się ma z kremami. W wolnocłowym na nowojorskim lotnisku Kennedy'ego kupiłam Idealist Estee Lauder. Rozczarowałam się okrutnie. Krem za 300zł powinien robić wszystko - wygładzać, nawilżać, wyrównywać koloryt - taki mały Photoshop w płynie. A tu nic. Zresztą dziewczyny z wizaż.pl potwierdzają moją opinię na temat tego produktu. A mój nowy krem (jego nazwa pozostanie tajemnicą ;)) - 3 razy tańszy - jest rewelacyjny. Nie, cudów nie czyni, ale widzę efekty, a jak na mój gust to już coś.
Jak na razie zarejestrowałam, że tylko w przypadku jednej kategorii kosmetyków cena zawsze odzwierciedla jakość. Perfumy. Za dobre perfumy trzeba zapłacić dużo. I choć bardzo lubię zapachy Avonu to nigdy ich nikomu nie polecę. Są zbyt nietrwałe. Po godzinie już ich praktycznie nie czuć, przez co ma się wrażenie brakującej nuty i zapach wydaje się płaski. Tak więc na pewno nie zamienimy naszych starych perfum i zapachów (Ogrzak Gucci, ja Lancome i Burberry) na inne. Ale abstrahując od perfum to jednak zostałam avonową oszołomką. I bardzo mi z tym dobrze :)

niedziela, 8 marca 2009

View from the top.

Dziś mijają 3 lata od kiedy wykonałam swój pierwszy lot. Pamiętam jakby to było wczoraj. To był poranny Frankfurt. W czasie startu siedziałam na swoim jumpseat'cie i nie mogłam uwierzyć, że naprawdę zostałam stewardessą.
3 lata. Pomyślałam, że to dobry moment na zastanowienie się, co dalej? 30 razy obleciałam Ziemię dookoła i znam już tę pracę od podszewki. Szybko doszłam do wniosku, że bardzo lubię swój zawód. Serio. Zero nudy! Zero rutyny! Ciągle coś się dzieje. Ciężko by mi było wrócić do siedzenia za biurkiem. Oj, ciężko. Ale może będzie trzeba, bo w lotnictwie dzieje się źle. Ta perspektywa niby jakoś szczególnie mnie nie przeraża. Tylko tak smutno bez tego latania by było.
Bez przepuszczania fortuny na zakupach w USA i wolnocłowym, bez głupich pytań i komentarzy pasażerów i bez debriefingów po locie.
Czasami bywa ciężko, ale często też jest miło i przyjemnie. Jak dziś, kiedy z okazji Dnia Kobiet kapitan zaprosił całą załogę do siebie na szklaneczkę whisky. Po 9 godzinach lotu słaniałam się na nogach ze zmęczenia i niedotlenienia, ale postanowiłam nie wyłamywać się z szeregu. Ponieważ za whisky nie przepadam dostał mi się... Rémy Martin. Kto i dlaczego wymyślił koniak? Chyba na zawsze pozostanie to dla mnie tajemnicą.
Panowie wznieśli toast za panie, a paniom nie wypadało pić za siebie, więc szefowa szybko wymyśliła coś na poczekaniu:
"Aby mężczyźni za nami nadążali!"
Szklanki poszły w górę, a po chwili odezwał się pierwszy oficer.
"To fizycznie niewykonalne. Mężczyzna z opuszczonymi spodniami zawsze będzie biegł wolniej niż kobieta z podkasaną spódnicą".
No i co prawda, to prawda :)

wtorek, 3 marca 2009

O gotowaniu i innych talentach.

Mój narzeczony świetnie gotuje. Jego kuchnia ma wielu fanów zarówno wśród mojej rodziny jak i naszych wspólnych znajomych. Ja sama oczywiście również należę do grupy wielbiącej Jego potrawy. Od czasu do czasu zdarzy się Ogrzakowi jakaś kulinarna wpadka, ale generalnie to MNIAM!
Cały fenomen ogrzego gotowania polega na tym, że Ogrzak bierze z lodówki coś, miesza z czymś, doda przypraw i voila! Danie gotowe! I to tak pyszne, że palce lizać! Wczoraj wyczarował mi coś między farszem meksykańskim a spaghetti. Taka PASTA MEXICANA :)
Takie niezwykłe umiejętności nazywam małymi talentami. I ostatnio zauważyłam, że sporo osób z mojego otoczenia je posiada.
Ewa (koleżanka z pracy) na przykład ma niesamowitą zdolność dobierania biżuterii. I robi to bezbłędnie. Wystarczy, że spojrzy na wisiorek albo bransoletkę i już wie, do czego to można założyć.
Zu z kolei ma swój jedyny i niepowtarzalny styl ubierania się. Przyznaję, że podoba mi się on do tego stopnia, że sama chętnie bym się w nim zobaczyła. Niestety jest on równie niepodrabialny co orginalny :)
Marta zaś (oprócz prawdziwego talentu malarskiego przez duże T) ma zmysł co do wystroju wnętrz. Przekonałam się o tym kiedy z okazji ostatków (a tak naprawdę z okazji braku okazji;) odwiedziliśmy Pawłów i obejrzeliśmy ich mieszkanie po remoncie. Imprezy wielkiej nie było, ale był za to doskonały łosoś i świetny Riesling Kabinett, którego z powodu abstynencji Ogra i niemocy przerobowej Marty musieliśmy obalić z Pawłem sami ;) Ale wracając do tematu - za sprawą Marty, wściekle amarantowy przedpokój straszący gości od samego wejścia, zmienił się nie do poznania. Piękny turkus, na ścianach obrazy namalowane przez Martę, lampki przypominające skrzyżowanie kwiatów z ważką. A do tego oliwkowa zebra na ścianie salonu, delikatnie szare ściany i ciemnobrązowe meble. Być może z mojego opisu nie wynika nic szczególnego, ale naprawdę - kompozycja jest skrajnie estetyczna i niezwykle oryginalna. Nie ma szans by ktoś bez takiego małego talentu to wymyślił.
No i teraz tak sobie myślę, że trochę zazdroszczę tym utalentowanym i że może ja też mam takie coś tylko o tym nie wiem? Może warto poszukać?
ślub, wesele