wtorek, 7 października 2008

Ziemia Obiecana.

Myli się ten, kto twierdzi, że nie warto być dobrym dla ludzi. Zdarza się, że to dobro do nas wraca.
Wszystko zaczęło się w środę, kiedy będąc na zakupach, odebrałam telefon z koordynacji (taki dział w mojej pracy). Mocno strapionym głosem pani Kasia zapytała czy nie poleciałabym z dnia wolnego do Londynu. Jakież było jej zdziwienie, kiedy z miejsca powiedziałam, że polecę. Dopiero kiedy odłożyłam słuchawkę, pomyślałam, że to była moja szansa na wynegocjowanie jakiegoś dobrego lotu na zaczynającą się od soboty rezerwę i że tej szansy nie wykorzystałam. Nie nadaję się na negocjatora ;) Dopiero w piątek popołudniu okazało się, że moje dobre serce nie zostało zapomniane. Dostałam lot do Izraela. Ale nie taki zwykły, tylko taki z jednodniowym pobytem w Tel Awiwie. Bardzo się ucieszyłam. Zwłaszcza kiedy dowiedziałam się, że hotel położony jest nad morzem. A jeszcze bardziej kiedy sprawdziłam tamtejszą prognozę pogody - bezchmurne niebo, 34st. Celsjusza.
Znaczy się dostałam w prezencie od firmy dzień wakacji. I to nie byle gdzie - nad Morzem Śródziemnym. Jak ja uwielbiam te klimaty! Tak bardzo, że czasem zapominam, że ze słońcem nie należy przesadzać. Na plaży spędziłam zaledwie 3 godziny, ale to wystarczyło bym spiekła się tu i ówdzie. Potem wybrałam się na bazar, a następnie na stare miasto, które swoją drogą zupełnie nie przypomina starego miasta, jakiego spodziewałby się przeciętny Europejczyk.
Jeden dzień to mało, ale wystarczył, by zrobić odpowiednie wrażenie. Za jakiś czas chciałabym wrócić do Izraela. Na trochę dłużej. Przynajmniej na tyle, by dotrzeć do Jerozolimy i Morza Martwego. Może w ramach podróży poślubnej? Czy się uda, czas pokaże.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Na następny wyjazd, nie zapomnij spakować sobie Ogra! ;*_

ślub, wesele